O szwajcarskich górach. Największym łańcuchem górskim w Szwajcarii są Alpy. Na północ od nich ciągnie się Wyżyna Szwajcarska, która na północnym zachodzie ograniczona jest przez góry Jura. Najwyższym szczytem Szwajcarii jest Dufourspitze, góra ta liczy 4634 m n.p.m. Szwajcaria to przede wszystkim wspaniałe krajobrazy, które
Tatry , Tatry Zachodnie. Grześ: łatwy szczyt w Tatrach z pięknymi widokami. Szlak na Grzesia przez Dolinę Chochołowską. Grześ (1653 m. n.p.m.) to łatwo dostępny szczyt w Tatrach Zachodnich, który polecamy wam odwiedzić w ramach wycieczki do Doliny Chochołowskiej. Grześ wart jest polecenia ze względu na rozciągające się z jego
górski szlak w poprzek zbocza 주제에 대한 동영상 보기; d여기에서 🇸🇰 TATRY BIELSKIE » W poprzek Tatry Bielskich – górski szlak w poprzek zbocza 주제에 대한 세부정보를 참조하세요; górski szlak w poprzek zbocza 주제에 대한 자세한 내용은 여기를 참조하세요.
Zimą nad Czarny Staw Gąsienicowy – niebieski szlak. Jakieś 100 metrów na zachód od schroniska znajduje się skrzyżowanie szlaków niebieskiego i żółtego. Pierwszym dotrę nad Czarny Staw Gąsienicowy (albo z powrotem do Kuźnic), drugim – w zależności od kierunku – na Kasprowy Wierch lub przełęcz Krzyżne. Skrzyżowanie
. Na Ślężę z Przełęczy pod Wieżycą Ślęża – najwyższy szczyt Przedgórza Sudeckiego − to góra pełna tajemnic. Od czasów starożytnych była ważnym ośrodkiem kultu pogańskiego – prawdopodobnie czczono tu boga słońca i inne bóstwa przyrody. Pamiątką po dawnych czasach są niesamowite kamienne rzeźby kultowe, oznaczone charakterystycznym krzyżem. Ślęża jest też bardzo ciekawa geologicznie i przyrodniczo – jej obszar jest chroniony ochroną rezerwatową. Mimo skromnej wysokości (717 m dumnie góruje nad okolicą – ma dużą wybitność (ponad 500 m), więc wejście na szczyt na pewno poczujemy w nogach. Prowadzące na nią szlaki nie są jednak trudne i przy odpowiedniej pogodzie nadają się dla każdego – no, może poza maluszkami w wózkach – dla nich lepiej będzie zabrać nosidło. Zazdrościmy wrocławianom, że mają w zasięgu półgodzinnego dojazdu taki piękny kawałek gór. Możliwość poczucia prawdziwie górskiego szlaku pod nogami, spędzenia kilku godzin na świeżym powietrzu w pięknym lesie – bezcenne! W piękną listopadową niedzielę przeszliśmy jedną z popularniejszych tras – na Ślężę z Przełęczy pod Wieżycą. Wejście żółtym szlakiem z Sobótki jest dłuższe niż z Tąpadła, ale pozwala odwiedzić wieżę widokową na Wieżycy i zobaczyć trzy pogańskie rzeźby kultowe. 5 listopada 2017, niedziela Przepiękny jesienny dzień, słoneczko, lekki wiatr na szczycie, do 13 st. Pięć lat temu wiosną weszliśmy na Ślężę z Przełęczy Tąpadła. To był piękny spacer w wiosennej scenerii (relacja tutaj). Tym razem odwiedzamy Ślężę późną jesienią, przy okazji powrotu z weekendowego wypadu w Masyw Śnieżnika ze starszymi chłopcami. Rano sprawnie zwijamy się z naszej mety w Siennej. O 8:45 jesteśmy po śniadaniu i kompletnie spakowani ruszamy w drogę. Dojazd do Sobótki zajmuje nam godzinę i 45 minut. Podjeżdżamy na parking w pobliżu Przełęczy pod Wieżycą, przy ul. Armii Krajowej. Poza weekendem można podjechać aż pod punkt wyjścia szlaków przy schronisku. Dzisiaj jest niedziela, więc musimy zostawić samochód na parkingu kilkaset metrów dalej. Ślęża przed nami! Autostrada do nieba:) Szlak na Ślężę wychodzi tuż przy Domu Turysty PTTK „Pod Wieżycą”. Pozytywnie zaskakują nas zmiany, jakie zaszły w tym miejscu. Byliśmy tutaj 5 lat temu na obiedzie, jadąc na majówkę w Góry Kamienne. Widzimy, że sam budynek został wyremontowany, zadbano również o uatrakcyjnienie jego otoczenia. Jest estetycznie, obok ogromny plac zabaw – mini park linowy dla dzieci. Poza tym „dorosły” park linowy i park tyrolkowy. Dom Turysty PTTK „Pod Wieżycą” Ruszamy w górę żółtym szlakiem. Ścieżka wiedzie przez piękny las. Jeszcze nie wszystkie liście opadły i pięknie złocą się w jesiennym słońcu. Pod nogami dywan bukowych liści. Podejście na Wieżycę „urozmaicają” nam dziś liczne leżące w poprzek szlaku drzewa, które przewrócił zeszłotygodniowy huraganowy wiatr o wdzięcznym imieniu – nomen omen – Grzegorz 😉. Niektóre przeskakujemy, pod innymi przechodzimy, a jeszcze inne trzeba obchodzić dookoła. Ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Wieżycy i Ślęży. Wichura sprzed kilku dni ustawiła nam niezły tor przeszkód. Raz górą, raz dołem – niezła gimnastyka! Wejście na szczyt Wieżycy prowadzi całkiem stromymi kamiennymi schodami. Szlak jest poprowadzony dość stromo, ale dzięki temu szybko zdobywamy wysokość – pół godziny i stawiamy się na szczycie. Wieżyca to niewysoki (415 m szczyt w północnym ramieniu Ślęży. Atrakcyjności dodaje mu kamienna wieża widokowa. Wysoka na 15 m budowla została zbudowana w 1907 r. Z zainteresowaniem czytamy, że w czasach niemieckich na szczycie zapalano znicz, w którym płonął ogień w noc świętojańską – na pamiątkę dawnych wierzeń. Wstęp jest płatny (5 zł dorosły, 4 zł dziecko), ale warto, bo z zalesionego wierzchołka niewiele widać, a z wieży otwiera się szeroki widok na Przedgórze Sudeckie i Sudety. Poza sezonem wieża jest otwarta w weekendy, w zimie najczęściej bywa zamknięta. Kto nie chce pokonywać dodatkowego przewyższenia podczas wejścia na Ślężę, może ominąć szczyt Wieżycy, wędrując spod schroniska najpierw czarnym, a potem czerwonym szlakiem 110-letnia wieża widokowa na szczycie Wieżycy (415 m Widok z wieży wart jest swojej ceny. Przez bezpłatną (!) lunetę można np. spojrzeć na szczyt Ślęży. Jeszcze kawałek drogi przed nami… Na Wieżycy jemy drugie śniadanie i … rozbieramy się. Wczoraj na Śnieżniku była istna zima, dziś inna pora roku. Kurtki zimowe i czapki to była gruba przesada😊 Przed nami druga część podejścia na Ślężę. Droga cały czas prowadzi bukowym lasem, „ozdobionym” dywanem granitowych głazów. Po drodze koniecznie trzeba zwrócić uwagę na dwie pogańskie rzeźby kultowe – niedźwiedzia (podobnego do tego ze szczytu Ślęży) i tzw. Pannę z Rybą. Na niedźwiedziu dobrze widać znak ukośnego krzyża – symbolu solarnego. Kultowa rola Ślęży sięga czasów starożytnych. To wyjątkowe miejsce w polskich górach. Szlak z Wieżycy sprowadza kilkadziesiąt metrów w dół, potem znów zaczyna się podejście. Idziemy po dywanie z bukowych liści. Zbocza Ślęży są usiane granitowymi głazami. Znakom szlaków na Ślężę towarzyszy charakterystyczna sylwetka niedźwiedzia. Pogańskie rzeźby kultowe – panna z rybą i niedźwiedź. Trudno uwierzyć, że rzeźby mają grubo ponad tysiąc lat! Pięknie zachowany znak solarny na grzbiecie niedźwiedzia. Rzeźby kultowe są zabezpieczone daszkiem i siatką. Szlak jest prawdziwie górski. A aura przypomina wiosnę. Chłoniemy promienie jesiennego słońca. Na szczycie stawiamy się po ponad dwóch godzinach od ruszenia z parkingu. To wbrew pozorom całkiem wymagające podejście – na odcinku ok. 5 km pokonujemy ponad 500 m różnicy wysokości. Zmęczeni? I dobrze, tak ma być! Szczyt Ślęży jest arcyciekawy, jednak zanim obejrzymy go dokładniej, zatrzymujemy się na chwilę oddechu w Domu Turysty PTTK na Ślęży. Obecny budynek został zbudowany ponad 100 lat temu i jest dość estetyczny. Malowidła na ścianach nawiązują do symboliki dawnych kultów, na drewnianych ławach widać charakterystyczną sylwetę kamiennego niedźwiedzia. Na dobry obiad nie ma się tu jednak co nastawiać. Można zjeść potrawy z grilla przed schroniskiem, w środku dostaniemy zupę i filet z indyka z chlebem, szarlotkę, ciepłe i zimne napoje. Wszystko podawane w plastiku. Toalety – hmmm – o tym lepiej nie pisać. Te niewygody wynikają – jak nam się wydaje – z braku dostępu do bieżącej wody na szczycie Ślęży. W ciepłej porze roku najprzyjemniej usiąść gdzieś na zewnątrz. Kopuła szczytowa jest rozległa i porośnięta trawą. Turyści dysponują wiatami i miejscami ogniskowymi. Ślęża – po raz kolejny z chłopcami. Hurra! Za nami Dom Turysty PTTK,,Na Ślęży” Zasłużona przerwa obiadowa:) Będąc na Ślęży, trzeba koniecznie zajrzeć do kamiennego kościółka Nawiedzenia NMP. Świątynia pochodzi z końca XVII w., w poł. XIX w została odbudowana po pożarze. Od końca 2014 r. znowu odprawiane są tu msze (dziś o Ponad 300-letni kościółek Nawiedzenia NMP został niedawno odrestaurowany. Budynek Domu Turysty PTTK z wieży kościółka prezentuje się najokazalej. … Ostatnie spojrzenie na ślężański kościółek. Warto wejść na wieżę kościółka (wstęp 5 zł, dzieci za darmo), żeby spojrzeć z lotu ptaka na kopułę szczytową Ślęży. Jeszcze rozleglejsze widoki można podziwiać z wieży widokowej, usytuowanej przy niebieskim szlaku ok. 100 m od kościoła (schody typu drabinowego, realnie dla dzieci od min. ok. 5-6 lat). Wieża widokowa na Ślęży Wejście jest dość strome, ale już sześciolatki powinny sobie poradzić. Wejść warto, zdecydowanie warto! Widoki ze szczytu wieży są naprawdę rozległe. Niestety, przejrzystość powietrza nie jest najlepsza. Często można stąd dostrzec sudeckie pasma i szczyty. Opuszczamy wieżę, idziemy przywitać się z niedźwiedziem. Obiektem, który jednak najsilniej kojarzy nam się ze Ślężą, jest niedźwiedź – starożytna pogańska rzeźba kultowa. Nie mogliśmy dzisiaj zrozumieć, dlaczego składuje się tuż przy nim stertę opału na ognisko – ślężański niedźwiedź powinien być przecież pięknie wyeksponowany. Ślężański niedźwiedź – starożytna rzeźba kultowa – dzisiaj prawie zasypana drewnem na ognisko:/ To jeden z najbardziej znanych symboli Ślęży Na szczycie Ślęży spędziliśmy prawie dwie godziny – krócej naprawdę się nie dało. To niesamowicie atrakcyjny turystycznie wierzchołek. Zaczynamy schodzić na dół tuż przed Droga powrotna mija nam oczywiście dużo sprawniej i szybciej niż podejście. Przez większość czasu idziemy w towarzystwie innych turystów – piękna pogoda zrobiła swoje😊 Tym razem omijamy Wieżycę – odbijamy z żółtego szlaku na czerwony, a potem na czarny. Jest dużo szybciej. I mniej ludzi. Zejście ze Ślęży zajmuje nam nieco ponad godzinę. Schodzimy tą samą drogą. …tylko omijamy czerwonym i czarnym szlakiem szczyt Wieżycy. Na zakończenie wycieczki wstępujemy jeszcze do Domu Turysty PTTK „Pod Wieżycą”. Jej, tu to dopiero mają jedzenie… – szkoda, że obiad już zjedzony. Pijemy szybką kawę i wskakujemy do samochodu – przed nami dziś jeszcze droga powrotna do Warszawy. A jutro od rana praca i szkoła. Jak dobrze było przenieść się choć na chwilę do innego świata – znów będziemy tęsknić za tymi widokami. I za tym zmęczeniem w nogach😊
Strona głównaGóryZadni Kościelec i Mylna Przełęcz zimą (drogi, trudności, zdjęcia) Zadni Kościelec jest jednym z najłatwiejszych i najbardziej popularnych szczytów, które można zdobyć na udostępnionym dla taterników terenie. Jakiś czas temu byłem tam w warunkach letnich, teraz wracam zimą, zdobywając przy okazji położoną niedaleko Mylną Przełęcz. Co się zmieniło i czy faktycznie w zimie jest dużo trudniej? Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj. Po zimowym przejściu większości szlaków w polskiej części Tatr, coraz częściej zaczynam się rozglądać za kolejnymi celami. Tu, podobnie jak w przypadku klasycznych, letnich wycieczek, oczywistym kierunkiem wydaje się zejście ze znakowanych ścieżek. W zeszłym roku zrobiłem to po raz pierwszy, zdobywając Żółtą Przełęcz i Żółtą Turnie, w tym sezonie rozwijam pomysł i odwiedzam kolejne tego typu miejsca. Nie tak dawno byłem na Niżnich Rysach, później na Kołowej Czubie i Zawratowej Turni. Dziś kolej na Zadni Kościelec oraz Mylną Przełęcz. Oba miejsca znam już z letnich wejść. Nie są trudne, choć kompletnie nie wiem, czego spodziewać się tam w zimie. Jadę więc z dużą dawką niepewności, ale i ekscytacji zawsze związanej z pozaszlakową działalnością. Zimą na Zadni Kościelec i Mylną Przełęcz – podstawowe informacje Zadni Kościelec leży w polskiej części Tatr Wysokich, pomiędzy Doliną Czarną Gąsienicową a Doliną Zieloną Gąsienicową. Szczyt wznosi się na 2162 metry, co czyni go nieznacznie wyższym od swojego bardziej popularnego sąsiada. Na Zadni Kościelec nie prowadzą żadne szlaki turystyczne, jednak szczyt leży na terenie udostępnionym do uprawiania taternictwa powierzchniowego. Oznacza to, że po zgłoszeniu wycieczki w tak zwanej Książce Wyjść Taternickich można się tam wybrać w pełni legalnie. Masyw Kościelców jest zresztą bardzo często odwiedzany przez taterników. Na ścianach obu szczytów znajduje się mnóstwo dróg wspinaczkowych o różnym poziomie trudności, dużą popularnością cieszy się także Grań Kościelców, zazwyczaj pokonywana od Mylnej Przełęczy do szczytu Kościelca. Najprostsza, prowadząca na Zadni Kościelec droga wiedzie przez Kościelcową Przełęcz i ma wycenę 0+. W praktyce oznacza to konieczność używania rąk do wspinaczki, choć w terenie niezbyt stromym oraz oferującym dużą dowolność wyboru chwytów i stopni. Zresztą, na Zadnim Kościelcu taki odcinek jest tylko jeden, bezpośrednio przed wejściem na wierzchołek. Reszta to po prostu chodzenie pod górę. Pod względem orientacji, szczyt nie należy do trudnych. Moment zejścia ze szlaku jest dość oczywisty, podobnie jak przebieg podejścia na Kościelcową Przełęcz. Odrobinę problemów może tylko sprawić trafienie z tej ostatniej na wierzchołek, choć z drugiej strony, nawet najprostszy, kilkuzdaniowy odpis powinien rozjaśnić sprawę. Powyższa ocena dotyczy oczywiście warunków letnich. Zimą ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować trudności. Sporo zależy od ilości śniegu, jego rozłożenia na grani i zboczach oraz stopnia związania z pokrywą. Są dni, że wejście będzie dość łatwe, kiedy indziej może być wręcz niemożliwe albo bardzo ryzykowne ze względu na sytuację lawinową. Wejście opisane w tym artykule odbyło się przy dobrych, w miarę bezpiecznych warunkach. Przez większość zimowych sezonu są one jednak mniej sprzyjające. Mylna Przełęcz również znajduje się w masywie Kościelców, około 150 metrów na południe od opisanego przed chwilą Zadniego Kościelca. Posiada dwa siodła, położone na wysokości 2096 oraz 2104 metry. Głównym jest to niższe, północne. Wejście na Mylną Przełęcz stanowi popularną wśród taterników drogę dojściową do Grani Kościelców. Jest dość łatwe orientacyjnie, a jego wycena to coś pomiędzy 0+ a I. Wszystkie bardziej wymagające miejsca skumulowane są na ostatnim etapie stromego podejścia. Zimowe trudności będą oczywiście zależeć o panujących danego dnia warunków. Może się jednak zdarzyć, że będzie… łatwiej. Dlaczego? Głównie ze względu na pokrywę śnieżną, która może złagodzić stromą końcówkę. Tak właśnie było podczas opisywanej tu wycieczki. Trudności spadły więc do wyceny 0, sprawiając, że przy wejściu na główne siodło przełęczy używanie rąk stało się zbędne. Co do wyposażenia, ciężko będzie mi ułożyć uniwersalną listę. W warunkach, w których ja tam byłem wystarczyły raki koszykowe i jeden czekan turystyczny (plus kask, ale ten niemal zawsze warto mieć na pozaszlakowych wycieczkach). Nie dam jednak gwarancji, że innym też to wystarczy. Czasem lepiej będzie mieć dwa czekany, a stosowanie asekuracji będzie konieczne, by trzymać ryzyko w akceptowalnym przedziale. Zima to zima – każdy dzień jest inny. Choć myślę, że jeśli ktoś na poważnie rozważa wybranie się w opisywane tutaj miejsca, to i już dawno miał się okazję o tym przekonać. Zadni Kościelec i Mylna Przełęcz zimą – relacja z wycieczki Dojazd do Brzezin Dzień przez wyjazdem, przez jedną z Facebookowych grup, udało mi się dogadać z inną ekipą, która też wybierała się w Tatry z Krakowa. Umówiliśmy się na około 3:15, gdzieś w pobliżu mojego osiedla. Wcześnie, nawet dużo wcześniej niż potrzebowałem, ale i tak była to znacznie lepsza opcja niż standardowy dojazd autobusem. Wstaję o 2:10, ogarniam parę rzeczy, pakuję plecak i ruszam na przystanek. O ustalonej porze dosiadam się do reszty, po czym razem jedziemy w stronę Tatr. Pierwotnie, chcieliśmy dostać się do Kuźnic, jednak potem zmieniliśmy destynację na Brzeziny. Czemu? Głównie ze względu na parking – jest tańszy i bliżej wejścia na szlak. Sam wariant dojścia na Halę Gąsienicową był nam tego dnia obojętny. Czarny szlak z Brzezin na Halę Gąsienicową Na miejscu jesteśmy tuż przed piątą. Niby zmierzamy w tym samym kierunku, ale ze względu na różnice w tempie marszu decydujemy się rozdzielić. Dalej poruszam się więc samodzielnie. Reszta i tak nie wraca potem do Krakowa, więc transport powrotny tak czy siak musiałbym sam wykombinować. O tak wczesnej porze kasa przy wejściu jest jeszcze nieczynna. Przechodzę więc obok i ruszam za oznaczeniami czarnego szlaku. Prowadzi on przez Dolinę Suchej Wody i szczerze mówiąc, jest najmniej ciekawym wariantem dojścia na Halę Gąsienicową. Pod nogami od początku mam szeroką, utwardzaną drogę. Oprócz szlaku turystycznego, prowadzi tędy trasa zaopatrzeniowa dla schroniska Murowaniec. Jest przejezdna dla niemal każdego, choć trochę uterenowionego samochodu, co dość dobrze pokazuje, jakich trudności można się tu spodziewać. Po przejściu pierwszych kilkuset metrów trafiam do lasu, którym prowadzi znaczna większość drogi do Murowańca. Odcinków, gdzie widać coś więcej jest naprawdę niewiele i znajdują się raczej pod koniec trasy. Zresztą, teraz i tak jest jeszcze dość ciemno, więc wiele bym pewnie nie zobaczył. Jeśli kogoś interesuje dokładniejszy opis tego szlaku, zapraszam do tekstu o przejściu Doliny Suchej Wody zimą. Jeden z pojedynczych, nie w pełni zalesionych odcinków na czarnym szlaku z Brzezin na Halę Gąsienicową. Dojście pod Przełęcz Karb Podejście do schroniska zajmuje mi jakąś godziną i 20 minut. Byłoby szybciej, ale cóż – śliska nawierzchnia nie pozwalała się zbytnio rozpędzić. Narzekanie jest jednak nie na miejscu – i tak dotarłem tu bardzo wcześnie, a na wycieczkę mam znacznie więcej czasu, niż potrzebowałbym nawet w mocno pesymistycznym scenariuszu. Schronisko Murowaniec. Pod schroniskiem, do wycieczek szykuje się już parę innych osób. To pierwsi turyści, których spotykam tego dnia. Ja sam nie mam zamiaru robić tu przerwy, więc po prostu mijam budynek i ruszam dalej, skręcając na szlak prowadzący wgłąb Doliny Gąsienicowej, a dalej również na Świnicką Przełęcz. Trasa, która z lecie znakowana jest czarnymi i żółtymi symbolami, na pierwszym odcinku jest dość płaska i niesprawiająca wielu problemów. Poza lekko śliskim podłożem (na szczęście już nie tak, jak na drodze w Brzezin), idzie się tędy całkiem nieźle, co pozwala mi się dość szybko dostać w okolice wyciągu narciarskiego na Kasprowy Wierch. Zimowe przejście przez Dolinę Gąsienicową. W okolicy wyciągu znajduje się skrzyżowanie szlaków. Żółty skręca w stronę Kasprowego Wierchu, czarny ciągnie się dalej ku Świnickiej Przełęczy. Ja zostaję na czarnym, choć tak na dobrą sprawę, to żadnych oznaczeń tutaj nie widać. Jest tylko wydeptana ścieżka, mniej więcej zgodna z letnim przebiegiem tego szlaku. Idąc dalej wgłąb doliny mijam zamarzniętą taflę Zielonego Stawu Gąsienicowego. Niedługo za nim zauważam kolejne rozdroże, gdzie startuje niebieski szlak w stronę przełęczy Karb. Tu rozstaję się z trasą czarną i odbijam w lewo. Podczas marszu przez Dolinę Zieloną Gąsienicową mam już całkiem dobry widok na moje dzisiejsze cele. Na tym odcinku coraz bardziej zbliżam się do masywu Kościelców. Widzę Mylną Przełęcz, podwójny wierzchołek Zadniego Kościelca, Kościelcową Przełęcz, a także ośnieżone zbocze, którym będę się na nią wspinał. Stąd nie mam jeszcze stuprocentowej pewności, ale wydaje mi się, że prowadzące tam drogi są choć częściowo przetarte. Drogi na Zadni Kościelec i Mylną Przełęcz (przebieg orientacyjny, szczegóły mogą się nieco różnić, szczególnie na podejściach zboczami). Do tej pory szlak był dość płaski. Z czasem zaczyna się jednak nieco wznosić. Im bliżej Karbu, tym stromiej, choć nie ma tu odcinka, który określiłbym jako trudny, bądź wymagający pomagania sobie rękami. Podejście na przełęcz Karb od strony Zielonego Stawu Gąsienicowego. Zbliżając się do masywu, nabieram pewności, że ta taternicka ścieżka wzdłuż zachodniej ściany jest dziś przetarta. Ja też zaraz będę tam skręcał. Nie widzę większego sensu we wchodzeniu na sam Karb, skoro i tak potem będę musiał wytracić trochę wysokości. Lepiej od razu zacząć podchodzić do ściany. Niech tylko znajdę odpowiednie miejsce… Wejście na Kościelcową Przełęcz W końcu podejmuję decyzję o skręcie. Choć raczej nie była ona moim w pełni niezależnym wyborem. Zauważyłem po prostu jakieś inne ślady, za którymi postanowiłem podążać. W pierwszej kolejności zależało mi na dotarciu do wystających spod śniegu kamieni, po których chciałem się później dostać bliżej ściany. Moment zejścia z niebieskiego szlaku oraz droga pod ścianę Kościelca. Do kamieni idzie się całkiem nieźle, po odbiciu do góry już trochę gorzej. Pokrywa śnieżna lekko się zapada, więc co parę kroków moja noga ląduje gdzieś pomiędzy kamieniami. Trzeba uważać, bo o kontuzję w takich warunkach nietrudno. Kamienie, między którymi podchodzę bliżej ściany. Po dotarciu do stromych, widocznych na powyższym zdjęciu skał, skręcam w prawo i idę kawałek po przetartej ścieżce. Na tym etapie zaczynam już wypatrywać miejsca, gdzie będę odbijał na Kościelcową Przełęcz. W sumie, nie jest to trudne. Trzeba po prostu dojść do końca bloków tworzących zachodnią ścianę Kościelca, a następnie skierować się na strome zbocze, również prowadzące w pobliżu skalistej ściany tej góry. Dalsza droga pod ścianą Kościelca oraz moje miejsce odbicia na Kościelcową Przełęcz. Alternatywnie, można się tu również poruszać bliżej tych pionowych skałek. Miejsce, w którym decyduję się skręcić jest oznaczone wysokim, kamiennym kopczykiem. Choć na dobrą sprawę, to odbić można też trochę wcześniej albo kawałek dalej – większej różnicy nie ma. Podejście praktycznie od razu robi się strome. Podchodzę powoli, uważając na dwa rodzaje miejsc. Pierwsze to takie, gdzie nogi zapadają się w nie do końca zmrożony śniegu, natomiast drugie mają tego śniegu mało, jednak znajduje się on na śliskich płytach. Generalnie, lepiej jest się tu trzymać prawej strony, gdzie zamiast płyt znajdują się odcinki z trawkami. Początek stromego podejścia na Kościelcową Przełęcz. To już trochę wyżej. Podczas wspinaczki lepiej trzymać się bliżej prawej strony zbocza. Mozolnie zdobywam wysokość, jednak nie trafiam na nic szczególnie wymagającego. Szybko nabieram pewności, że na Kościelcową Przełęcz raczej uda mi się dostać. A co dalej? Okaże się już niedługo. Podczas podejścia zauważam parę innych, prowadzących tędy śladów. Są jednak stare i częściowo zasypane, więc chodzenie po nich praktycznie nic mi nie daje. Coraz bliżej do przełęczy. Podejście trochę się ciągnie, ale krajobraz niewiele się tu zmienia. Po lewej mam stromą ścianę Kościelca, po prawej usiane kamieniami zbocza Zadniego Kościelca. Idę w pewnej odległości od ściany, nierzadko po wystających spod śniegu trawkach. W warunkach letnich, ten odcinek można przejść po wyraźnie wychodzonych zakosach. Pod samą przełęczą robi się trochę stromiej. Tu staję przed wyborem: podchodzić po zaśnieżonym stoku, albo dojść do skałek po lewej stronie i dostać się nimi trochę ponad przełęcz. Ta druga opcja wydaje mi się nieco bezpieczniejsza, więc decyduję się wspiąć po kamieniach. Nie jest to szczególnie trudne, ale i tak końcówkę tej drogi oceniam na bardziej wymagającą niż latem. Po paru kolejnych minutach jestem już kilka metrów nad Kościelcową Przełęczą. Stamtąd schodzę na siodło i robię chwilę przerwy przed ruszeniem w stronę szczytu. Przy okazji, mogę podziwiać wąską, wyglądającą na bardzo stromą grań, którą z przełęczy można dostać się na wierzchołek Kościelca. Grań prowadząca na Kościelec oglądana z Kościelcowej Przełęczy. Zadni Kościelec zimą – droga od Kościelcowej Przełęczy Na wierzchołek Zadniego Kościelca mogę się stąd dostać na parę sposobów. Po pierwsze, mogę iść ściśle granią, co ma wycenę II i przy moich umiejętnościach zdecydowanie odpada. Po drugie, da się iść granią, ale obejść to dwójkowe miejsce. Zostaje wtedy wycena I. Latem (no dobra, jesienią, ale nie było tu wtedy śniegu) się tak bawiłem, dziś stawiam jednak na bezpieczeństwo i wybieram trzecią opcję: całkowite obejście grani od strony Doliny Zielonej Gąsienicowej. Ta droga powinna mi zająć jakieś 5, maksymalnie 10 minut. Teraz widzę nawet pojedyncze ślady kogoś, kto także decydował się na ten wariant. Po krótkim postoju odbijam więc prawo i zaczynam odchodzić graniowe skałki. Droga na Zadni Kościelec – wariant z obejściem grani. Choć odcinek jest lekko eksponowany, nie sprawia mi praktycznie żadnych trudności. Ślady przez moment prowadzą w miarę poziomo, potem zaczynają się wznosić do góry. Tu na moment tracę pewność – to już na szczyt, czy dopiero jakieś dojście do grani po obejściu pierwszych trudności? Postanawiam jednak sprawdzić, trzymając się założenia, że zawsze mogę zawrócić. Przejście lekko eksponowanym zboczem poniżej grani Zadniego Kościelca. W tle mam całkiem niezły widok na Niebieską oraz Zawratową Turnię. Odbicie w stronę wierzchołka. Tu należy się kierować w stroną krótkiego, niezbyt stromego żlebu. Wątpliwości szybko się rozwiewają. Tak, to już szczyt, dobrze pamiętam to podejście. Bez śniegu wydawało mi się nieco bardziej strome, ale może to tylko kwestia większego obycia z takim terenem. Ostatnie podejście pomiędzy wierzchołki Zadniego Kościelca. Krótki żleb wyprowadza mnie pomiędzy dwa, położone blisko siebie wierzchołki. Nie wiem, który jest wyższy, więc wejdę oczywiście na oba. Jako pierwszy, postanawiam zdobyć ten południowy, który wydaje się nieco łatwiejszy. Daję radę się tam dostać bez żadnej pomocy rąk. Chwilę później przechodzę też na północny, co wymaga odrobinę większej sprawności (parę pojedynczych metrów o wycenie 0+). A więc, udało się! Zadni Kościelec zdobyty zimą i tak na dobrą sprawę, nie było to jakoś szczególnie trudne. Poziom zbliżony do wejścia letniego, choć warto pamiętać, że dzisiejsze warunki są dość dobre, a ślad założony był niemal na wszystkich odcinkach. Widok z Zadniego Kościelca w stronę Kościelca. Jest około ósmej, na tamtym szczycie nie ma jeszcze nikogo. Spojrzenie w kierunku Orlej Perci. Wschodnia grań Świnicy, na który da się zauważyć (od lewej) Zawratową Turnię, Niebieską Turnię, Gąsienicową Turnię, a także główny i taternicki wierzchołek Świnicy. Na północnym – zachodzie widzę Dolinę Zieloną Gąsienicową, a w oddali między innymi Giewont, Kasprowy Wierch i Czerwone Wierchy. Zejście z Zadniego Kościelca Po spędzeniu kilku miłych chwil na wierzchołku (w sumie to na dwóch wierzchołkach) postanawiam schodzić. Ostrożnie dostaję się do żlebu, potem zaczynam się obniżać do miejsca, gdzie da się skręcić. Stamtąd ruszam ku Kościelcowej Przełęczy po własnych śladach prowadzących poniżej grani. Zejście tym krótkim żlebem między wierzchołkami. Powrót na Kościelcową Przełęcz. Wracam właściwie tą samą drogą, z jednym tylko odstępstwem. Pod koniec, z czystej ciekawości, wchodzę na grań i to nią pokonuję ostatnie metry. Jest odrobinę trudniej, muszę sobie nieco pomóc rękami, ale przy okazji mam z tego trochę frajdy. Na przełęczy robię krótki postój, po czym skręcam w lewo i zaczynam zejście. Tym razem wybieram wariant ze stromym zboczem, bez pchania się na skałki. Nie jest źle, choć oczywiście trzeba mocno uważać, bo ewentualnie poślizgnięcie trudno byłoby w takim terenie wyhamować. Kawałek dalej zbocze staje się nieco łagodniejsze. Schodzę szybko, bez większych problemów, znów trzymając się trawek – tam, gdzie to oczywiście możliwe. Tylko na paru odcinkach czuję, że pod cienką warstwą śniegu mam tę niefajną, gładką skałę. Zejście z Kościelcowej Przełęczy. Po kilkunastu minutach jestem już pod ścianą, przy wydeptanej ścieżce między Karem a Mylną Przełęczą. W tym miejscu spotykam dwóch innych pozaszlakowców, którzy też udają się na Zadni Kościelec. Chwilę gadamy, pokazuję im drogę na szczyt oraz opisuję warunki na podejściu. Potem skręcam w lewo i ruszam ku drugiemu z moich dzisiejszych celów. Wejście na Mylną Przełęcz zimą Dalsza droga wciąż jest przetarta, choć śladów nie ma wiele. Najbliższy odcinek nie jest szczególnie wymagający. Idę w poprzek zbocza, pod stromymi ścianami Zadniego Kościelca. Choć tak na dobrą sprawę, zimą bezpieczniej jest pokonywać ten fragment w płaskim terenie poniżej ściany. Problem w tym, że przy dzisiejszym śniegu byłoby to o wiele bardziej forsujące niż skorzystanie z już istniejącego śladu. A, że poziom zagrożenia lawinowego nie jest wysoki („niska dwójka”), to decyzja nie jest trudna. Droga na Mylną Przełęcz, fragment tuż za zejściem z Kościelcowej Przełęczy. Na kolejnym odcinku ścieżka nieco się obniża, by ominąć strome składki w ścianie po lewej stronie. Potem znów do góry, na pierwsze, nieco bardziej wymagające podejście. Kolejny kawałek z obejściem kilku skałek oraz skrętem na podejście po lewej stronie. Za zakrętem nadal trzymam się blisko ściany Zadniego Kościelca. Gdzieś w tym miejscu zaczynam się też zbliżać do innej pary, która ruszyła na Mylną Przełęcz przede mną. Ich tempo jest jednak dość wolne, więc wyprzedzenie jest pewnie tylko kwestią czasu. Łatwe odcinki za mną, teraz będzie już głównie pod górę. Po chwili intensywnej wspinaczki, droga nieco łagodnieje i oddala się od ściany. Skręcam lekko w prawo, obierając kurs na zbocze znajdujące się za kolejną grupą skałek. Tu w końcu wyprzedzam wspomnianą przed chwilą dwójkę. Nieco łagodniejszy odcinek drogi. Tu trzeba przejść za skałki, a potem odbić w lewo, do góry. Za skałkami zaczyna się kolejna stromizna. Ślady prowadzą tu zakosami, których z sumie nie potrzebuję, ale i tak korzystam, by uniknąć zakładania nowego śladu w zapadającej się pokrywie. Przełęcz już widać, trzeba tylko pokonać ostatnie strome podejście. Stopniowo zbliżam się do przełęczy. Tu rośnie niepewność przed tym, co czeka mnie na ostatnim odcinku. Latem jest on stromy i według niektórych wyceniany na I (dla mnie to bardziej coś pomiędzy 0+ a I). Jak będzie zimą? Czy w ogóle uda mi się tam wejść? Okazuję się, że… trudności gdzieś zniknęły. Śnieg ładnie wygładził to zbocze i zmniejszył jego nachylenie. Końcówkę pokonuje więc bez problemu, ani razu nie musząc pomagać sobie rękami, czy wbijać w pokrywę dziobu czekana. Stoję teraz na głównym siodle Mylnej Przełęczy, podziwiając rozciągające się z niej widoki. Największe wrażenie robi oczywiście grań po obu stronach, a także północna ściana Świnicy. Po krótkim postoju postanawiam przemieścić się na drugie siodło, położone nieco wyżej i odgrodzone kilkumetrową skałką. Można po mniej przejść górą albo przetrawersować od strony Doliny Zielonej Gąsienicowej. Dziś decyduję się na rozwiązanie pośrednie, początkowo idąc bokiem, a potem już ściśle granią. Szczerze mówiąc, to chyba najbardziej wymagający odcinek całej jest wycieczki (nieobowiązkowy dla kogoś, kto chce jedynie „zaliczyć” tę przełęcz). Na pierwszym planie skałka rozdzielająca siodła przełęcz, dalej grań Zawratowej Turni. W prawej części zdjęcia widać też Niebieską Turnię. Po przedostaniu się na drugie siodło Mylnej Przełęczy mam nieco lepszy widok na grań prowadzącą w stronę Zadniego Kościelca. Jestem także blisko wejścia na grań Zawratowej Turni, którą miałem okazję przejść w zeszłym roku. Stąd widzę nawet, że prowadzą na nią jakieś ślady, jednak ich przebieg nieco różni się od znanego mi, letniego wariantu. Widok na Zadni Kościelec z południowego siodła Mylnej Przełęczy. Stromy początek grani prowadzącej w stronę Zawratowej Turni. A tutaj jeszcze fragment Orlej Perci. W tym miejscu robię kolejną, kilkuminutową przerwę, po czym wracam na główne siodło. Trawa to chwilę, a gdy uda mi się tam dotrzeć, zaczynam rozmowę z jednym z członków wyprzedzonej niedawno ekipy. Okazuje się, że są to wspinacze, zamierzający pokonać dziś całą Grań Kościelców. Cóż, może za parę lat takie przejścia będą też w moim zasięgu. Póki co, musi mi wystarczyć wizyta na samej przełęczy. Zejście do Doliny Zielonej Gąsienicowej Ze względu na wiejący dziś, umiarkowanie silny wiatr, dość szybko podejmuję decyzję o zejściu. Powrót będzie po tej samej trasie co wejście, docelowo gdzieś w pobliże przełęczy Karb. Obracam się w stronę Doliny Zielonej Gąsienicowej i ruszam w dół. Sprawnie wytracam wysokość, a miękki śnieg, który niezbyt pomagał w drodze do góry, teraz przyjemnie wyhamowuje moje kroki. Zejście z Mylnej Przełęczy. Pokonuję największą stromiznę, potem odbijam w prawo i zmierzam w stronę skałek opadających z Zadniego Kościelca. Tam schodzę jeszcze kawałek, a następnie trafiam w miejsce, gdzie trzeba odzyskać trochę wysokości. Powrót pod ścianą Zadniego Kościelca. W pewnej chwili docieram do miejsca, gdzie droga z Mylnej Przełęczy spotyka się z tą prowadzącą z Kościelcowej Przełęczy. Tu idę nadal prosto, pokonując jeszcze niedługi odcinek w stronę Karbu. Wkrótce jestem już przy tym kamiennym zboczu, którym kilka godzin wcześniej podchodziłem pod ścianę. Odbijam w lewo i zaczynam umiarkowanie strome zejście. Niestety, w paru miejscach dane jest mi przypomnieć sobie o zapadającym się śniegu między głazami. Czasem noga potrafi wpaść nawet po kolano. Zejście po pełnym kamieni zboczu. Lada chwila będę już na w miarę płaskim terenie. Po kilku minutach docieram do podstawy zbocza. To inne miejsce, niż to, w którym wcześniej schodziłem ze szlaku, jednak nie ma to teraz większego znaczenia. Skręcam w prawo i ruszam przez siebie z zamiarem dotarcia do turystycznej ścieżki. Gdy ją znajduję, zatrzymuję się na moment, by ściągnąć kask oraz przypiąć czekan do plecaka. Raki póki co zostają, ale resztę raczej się już nie przyda. Ok, wróciłem do szlaku. Tyle, że on ma w zimie więcej niż jeden wariant. Tworzą się skróty, obejścia, swoje dokładają też skiturowcy swobodnie poruszający się po okolicy. W efekcie, cała dolina jest pocięta dziesiątkami, jak nie setkami różnych śladów. Sam też ulegam pokusie, by szybciej dostać się do schroniska. Idę więc za śladami prowadzącymi bliżej zbocza Małego Kościelca. Gdy one się kończą, podążam za lekko utwardzonym odciskiem nart. Początkowo idzie dobrze, ale w końcu zaczynam żałować tej decyzji. Sporo tu kosówki, w której od czasu do czasu lądują moje nogi. Czasem potykam się wręcz co kilka kroków. Rośnie zmęczenie, a ja zaczynam szukać wygodnej opcji, by dostać się do normalnego szlaku. Jakiś mój improwizowany wariant powrotu na Halę Gąsienicową. Ostatecznie się udaje, ale dopiero w miejscu, które i tak leży dość blisko schroniska. Trochę przekombinowałem. Trudno, będzie wniosek na przyszłość. Powrót do Kuźnic Po przejściu kilkuset metrów trafiam z rozdroże, gdzie mogę albo iść w stronę Murowańca, albo od razu skręcić w stronę Kuźnic. Wybieram to drogie, co wymusza jeszcze chwilę podejścia, po którym trafiam na znaną z pięknych widoków Halą Gąsienicową. Przechodzę przez Halę, mijając trochę tutejszych zabudowań, a następnie zaczynam kolejne podejście. Gdy dobiega końca, docieram na dość płaską Królową Rówień. Za nią jest jeszcze chwila w dół, a potem kolejne skrzyżowanie, gdzie do wyboru są dwa warianty zejścia do Kuźnic. Dojście do Przełęczy między Kopami. Dziś wybieram wariant przez Boczań, prowadzący niebieskim szlakiem. Skręcam w prawo i zaczynam schodzić długim, łagodnie nachylonym grzbietem. W pewnej chwili pojawia się las, którym pokonuję resztę tego szlaku. Odcinek jest łatwy, choć dziś okropnie oblodzony. Niestety, nie chce mi się zakładać ściągniętych w okolicy schroniska raków, co przypłacam efektowną wywrotką i podrapaną dłonią. W Kuźnicach jestem około 11:40. Wcześnie, nawet bardzo. Gdyby nie mocno grzejące słońce i coraz bardziej rozmiękczona pokrywa, pewnie zdecydowałbym jeszcze dorzucić coś do tej wycieczki. Ale w takich warunkach? Szkoda się męczyć, nie warto ryzykować. Wrócę kiedy indziej. A póki co, wsiadam w busik, czekam chwilę na odjazd i przemieszczam się do Zakopanego. Tam kolejny przestój, potem przesiadka na kurs do Krakowa i w miarę sprawny powrót do domu. Zadni Kościelec i Mylna Przełęcz w zimie – podsumowanie Choć oba te miejsca już kiedyś zdobyłem, fajnie było je poznać w zimowej odsłonie. A ponieważ udało mi się trafić na całkiem niezłe warunki, to wejście nie sprawiło jakichś większych problemów. Część trasy okazała się nawet łatwiejsza niż latem. Tak w sumie, to dla mnie było to jedno z najbardziej satysfakcjonujących przejść tego sezonu. Tatry zimą, Tatry poza szlakiem – moje dwa ulubione motywy połączone podczas jednej wycieczki. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni. Nie wiem, czy uda się jeszcze w tym roku, ale kiedyś, wraz z rozwojem umiejętności, na pewno jeszcze do tej koncepcji wrócę.
Jak tam będzie? Jakie będą trudności? Jacy są Gruzini? Co mnie tam spotka? Jakie są szlaki górskie w Gruzji? – takie pytania zadawałem sobie jeszcze przed odlotem w drodze na Kazbek. Długo szukałem chętnych osób, które miałyby podobny cel podróży, jak ja. Ostatecznie nie znalazłem nikogo. Pojechałem samemu w nadziei, że poznam jakąś ekipę na miejscu i dołączę do niej. Nie obawiałem się kwestii bezpieczeństwa, a raczej tego, jaka będzie Gruzja. To państwo stało się dla mnie nowym polem do działania, ale bardzo nieznanym. Do samolotu wsiadałem w krótkich spodenkach, ponieważ w czerwcu temperatura w Tbilisi nierzadko przekracza 30°C. W samolocie przed lądowaniem ogłoszono, że na miejscu jest +22°C o rano, więc spodziewałem się upałów. Wiedziałem, że jeśli w nocy jest ciepło, to za dnia musi być przynajmniej 32°C. Od dwudziestu lat prowadzę statystyki pogodowe, więc oczekiwany przedział temperaturowy przyjąłem na podstawie doświadczenia. Zastanawiałem się również nad wyborem linii lotniczej. Wybrałem Polskie Linie Lotnicze LOT, ponieważ cenowo wypadały znacznie lepiej niż tanie linie, które życzyły sobie dużych dopłat za bagaż. Swój plecak przygotowywałem starannie tak, żeby mieścił się w ramach przepisów wszystkich przewoźników, którymi miałem polecieć w niedalekiej przyszłości. Ekwipunek ważył 21,6kg. Bagażu podręcznego nie miałem ze sobą – jedynie aparat-lustrzankę. W celu zredukowania wagi bagażu, postanowiłem, że jedzenie i wodę w całości kupię na miejscu - w Gruzji. Musiałem jeszcze zdobyć walutę gruzińską. I tutaj małe słowo przestrogi: w czasie wyprawy kurs dolara wynosił około 3zł (dzisiaj około 3,80-4,00zł). Należy bardzo uważać, gdzie wymieniamy pieniądze, ponieważ lotniskowe kantory są nastawione na duże zyski. Polskie lotnisko w Warszawie miało niezwykle oszukany kurs, bo za 1 dolara brali aż 3,70zł! Sprzedaż dolara odbywała się za 2,30zł. Pomyślałem, że z 3000zł zniknie mi aż całe 700zł! To ewidentnie za dużo! Zasada jest prosta - wymieniaj tylko tyle, aby wystarczyło ci na taksówkę do Tbilisi, lub ewentualnie na posiłek po przylocie, a resztę pieniędzy lepiej zamienić gdzieś na mieście. Jeszcze lepiej odkupić walutę od kogoś w Polsce, na kilka dni, tygodni przed zaplanowaną wyprawą. Dlaczego podałem dość dużą kwotę 3000zł? Ponieważ zabrałem ze sobą 1000$ amerykańskich. Po ewentualnym wejściu na Kazbek, chciałem przenieść się do Rosji, w celu wejścia na Elbrus. Praktyka okazała się zupełnie inna. Na cały mój pobyt w Gruzji zamieniłem tylko 300$, z czego i tak 100$ mi zostało… A czym lata LOT do Gruzji? W czasie mojej wyprawy leciałem Embraerem 190. To mały samolot wyprodukowany w 2011 roku z 112 miejscami, ale bardzo wygodny, czysty i co najważniejsze robiący pozytywne wrażenie. Ciągle widać, że LOT nie poprawił jakości obsługi pomimo upływu lat - niezmiennie na pokładzie podają tylko Prince Polo i wodę mineralną, podczas, gdy inne linie lotnicze (regularne) podają przyzwoity posiłek. W trakcie rejsu podziwialiśmy piękne burze z góry. Widzieliśmy dziesiątki strzałów w niebo, gdzieś z dala od nas. Byłem zachwycony tym zjawiskiem. Samolot przyleciał do Tbilisi z 15-sto minutowym opóźnieniem, wynikającym z opóźnionego startu. Dla nas każda minuta opóźnienia była na rękę, ponieważ wylądowaliśmy po czwartej rano. I tak nic nie jeździło o tej porze. Pomimo, że jesteś obcokrajowcem, obsługa lotniska wita cię bardzo gorąco, ciesząc się, że odwiedzasz ich skromny kraj. Już w tym momencie poczujesz, że Gruzja jest szczególnym krajem i będzie się działo wiele pozytywnych rzeczy! Polacy przechodzą bardzo szybko i sprawnie kontrolę paszportową. Dosłownie, jakbyś był obywatelem Gruzji. Do paszportu dostajesz trochę większy niż sam dokument mini folder turystyczny z życzeniem, aby ten pobyt był dla ciebie niezapomniany. Po odbiorze bagażu, od razu podchodzą do nas tak zwani naganiacze i proponują taksówkę. O rano warto podjechać do Tbilisi Didube taksówką, ponieważ kosztuje 30 GEL. Jeśli nie będziesz się targować, mogą podwyższyć koszt do 45 GEL, pomimo, że na murze jest napisane: "taksówki do Tbilisi kosztują 25-30 GEL". Wybrałem jedną z nich, bo nie chciało mi się czekać aż trzy godziny do pierwszego autobusu nr 37, który za 0,5 GEL miał pojechać do miasta. Taksówkarz od razu zapytał skąd jestem. Po usłyszeniu słowa ‘Poland’, od razu powiedział: aaaa Lech Kaczyńcki! [nazwisko wymówił przez literę "c"]. Od razu poczułem się lepiej, ponieważ po angielsku zaczął opowiadać o Sakartwelo, czyli Gruzji. Dodatkowo wybrał trasę przez… ulicę Lecha Kaczyńskiego, która tutaj jest oznakowana tak samo, jak tablica z napisem "Wrocław" na autostradzie A4… Miałem wrażenie, że to „najświętsza” ulica w Tbilisi, skoro "musieli" ją oznaczyć największą tablicą, jakich w Polsce używa się do tworzenia drogowskazów z nazwami największych miast... Bardzo się zdziwiłem, że w Gruzji jest taka ulica… Po dotarciu na miejsce taksówkarz podpowiedział, skąd odjeżdżają marszrutki oraz inne taksówki do Kazbegi. PRZYJAZD DO GRUZJI I DOJAZD DO KAZBEGI (STEPANTSMINDA) Po przyjeździe na miejsce, Didube wyglądało jak pobojowisko. Walały się tysiące papierów, opakowań, skrzyń i kartonów. Didube to nie tylko dworzec, ale przede wszystkim wielki targ - w większości warzywny i owocowy. Miejsce odstraszało, jak w komunistycznym, zaniedbanym mieście. Mimo wszystko, czułem się bezpiecznie. Za chwilę zauważył mnie jakiś starszy pan po 70-tce. Przedstawił się jako rodowity mieszkaniec Kazbegi (od 2007 roku Stepantsminda) i zaproponował mi przejazd za… 15 GEL (GEL=lari, czyli waluta Gruzji) do Kazbegi. Od razu się zgodziłem i wsiadłem do jego auta. Powiedział, że jeszcze poczekamy na dwie osoby i pojedziemy. Odpowiadała mi taka opcja, ponieważ cena była wyjątkowo niska. Dodatkową atrakcją miał być postój na zwiedzanie Annanuri i Gudauri. Zastanawiałem się tylko, czy cały kurs jest dl niego w ogóle opłacalny. Najwidoczniej tak, skoro codziennie przyjeżdżał do Tbilisi. W samochodzie czekałem tylko 36 minut. Zyskałem półtora godziny, ponieważ pierwsza marszrutka odjeżdzała po rano. Wcześniejszego środka transportu do Stepantsminda nigdzie nie ma. W trakcie oczekiwania na pozostałą dwójkę, powiedziałem, że gdzieś wyczytałem, że kiedy wsiądziesz do gruzińskiego transportu, to zawsze spotkasz Polaków. Długo nie musiałem czekać. Do kompletu dosiadło się młode małżeństwo z Polski oraz obywatel Korei Południowej. Kierowca jechał spokojnie i przepisowo, więc czułem się zrobił pierwszy przystanek w Annanuri. Znajduje się tu piękny zamek i jezioro dające możliwości fotografom. Na miejscu spotkała nas pierwsza ciekawa sytuacja. Cztery odpoczywające psy od upałów, wyglądały tak, jakby ktoś porzucił cztery martwe psy na ulicę. Na szczęście tylko leżały. Po zwiedzeniu okolicy pojechaliśmy dalej – za Gudauri, gdzie mieści się budowla, w pewnym sensie przypominająca Koloseum. Jest to okrągły, wysoki mur z kolorowymi malowidłami, z półkolistymi wejściami, dającymi wspaniałe widoki na Kaukaz. Odtąd rozpoczynały się naprawdę wysokie góry. Pogoda sprzyjała. Podziwialiśmy ośnieżone góry, które poniżej porastały wyjątkowo zielone trawy. Nie widzieliśmy w ogóle żadnych lasów. Ogrom trawiastych polan i soczysta zieleń wręcz uspokajały człowieka. Od teraz czuliśmy, że jesteśmy gdzieś daleko od cywilizacji i wszelkich jej problemów. W samochodzie szybko powstało hasło: "czym bardziej się wgłębiamy w góry, tym jest piękniej!". Z każdą minutą widoki stawały się coraz bardziej niesamowite! Dodatkową atrakcją okazały się krowy, które na Drodze Wojennej (coś na wzór naszej Zakopianki) leżały na środku pasa ruchu i wcale nie miały zamiaru się stamtąd ruszać. Standardem jest, że krowy chodzą środkiem drogi i kierowca musi je omijać… Dodatkowo jakiś pasterz, mający przypuszczalnie tysiąc owiec, przeprowadzał całe stado przez drogę… Wyglądało, jak wielkie wody lub potężny wodospad bawełny, przelewający się ze zbocza na zbocze. Podziwialiśmy piękny widok, który obowiązkowo musiał być uwieczniony na zdjęciach. Trochę mnie dziwiło, że podobne rzeczy dzieją się na strategicznej drodze, która jest przecież drogą tranzytową pomiędzy Rosją, a Armenią. Cała żywność dostarczana do Armenii jest przewożona tą właśnie drogą. Nie ma innej. Miałem wrażenie, że zwierzęta mają pierwszeństwo i są "święte". Nawet TIR-y z innych krajów czekały na "święte krowy". Za kilka minut zwiedzaliśmy gruzińskie "Koloseum". Widok na góry Kaukazu z "Koloseum" należy do jednych z najpiękniejszych. Po 15min pojechaliśmy już do Stepantsminda. Właśnie tutaj widzieliśmy pierwsze czterotysięczniki. Przecinał je niewielki pas chmur, dodając im jeszcze większego uroku. Obowiązkowo musieliśmy wykonać mnóstwo zdjęć. W drodze widzieliśmy jeszcze czołg stojący gdzieś pod krzakami, po lewej stronie drogi. Dojeżdżam do Gudauri Setki owiec "zalewają" międzynarodową drogę Gudauri - słynne "Koloseum" pokazujące za pomocą malowideł historię Gruzji oraz wspaniałe widoki z tego miejsca. Trawy w czerwcu są soczystozielone, ale wszystkie aparaty firmy Canon serii cztero-, trzy- i dwucyfrowej, z literką "D" na końcu, niestety zieloną barwę odwzorowują jako jesienne odcienie, stąd nie jestem zadowolony ze zdjęć. Jadąc do Gruzji, lepiej zabrać ze sobą inne aparaty, niż wspomniane przed chwilą, żeby uniknąć rozczarowania. WYPRAWA NA KAZBEK W STEPANTSMINDA Na miejscu pożegnaliśmy się z kierowcą i dalej zacząłem rozglądać się po okolicy. Kolejni taksówkarze proponowali podjazd do Tsminda Sameba za 40 GEL. Zapytałem ich o gaz, który teraz był mi najbardziej potrzebny. Nastał moment, kiedy zacząłem kompletować wszystko do wyprawy na Kazbek. Potrzebowałem zapasów jedzenia na 10 dni, na wypadek, gdybym musiał przeczekać w Meteostacji na wypadek załamania pogody. Najpierw poszukałem lokalnego sklepu, gdzie mógłbym zakupić dużo żywności. Wypatrzyłem jakiś szyld z gruzińskimi napisami. Na półkach leżało trochę towaru, a starsza pani liczyła wszystko.... na liczydle. Bardzo podobał mi się klimat tego miejsca… Kiedy zauważyłem gruziński chleb kosztujący zaledwie 70 tetri, czyli 0,7 GEL wziąłem aż 3 bochenki. Czytałem, że jego główną właściwością jest dobry smak oraz wytrzymałość. Można go trzymać luzem przez 7 dni na powietrzu i nadal będzie świeży! Właśnie czegoś takiego potrzebowałem wysoko w górach. Kupiłem "tylko" trzy bochenki, ponieważ na tyle pozwalało mi miejsce w plecaku. Z pewnością zabrałbym z pięć sztuk. Dodatkowo wziąłem kilogram makaronu wyprodukowanego w Iraku, rosyjskie ciastka oraz jakieś mięso konserwowane i czekolady. Za wszystko zapłaciłem nieco ponad 5 GEL. Trochę mało, jak na coś, co miało wystarczyć na 10 dni… Dodatkowo wziąłem gruzińską lemoniadę, którą bardzo polecam. Jej smak jest niepowtarzalny, a i sama butelka przyda ci się na akcję górską, gdy będziesz musiał nosić wodę. Ze sklepu udałem się ponownie do taksówkarzy, z kartką z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? – znaczy to „czy można kupić tutaj gaz?” i zdjęciem butli Coolemana. Jeden z taksówkarzy pokręcił głową i powiedział, że nie ma gazu w całym mieście. Po chwili jednak krzyknął przez całą ulicę i z drugiej strony, inny taksówkarz podszedł do mnie, pokazując, abym wsiadł do jego samochodu. Miał mnie zawieźć do jego domu. Ponoć posiadał mnóstwo gazu turystycznego. Do samochodu wsiadłem bez zawahania. Dojechaliśmy pod jakąś nieznaną mi chałupę z metalową bramą. Za chwilę, zza stodoły, wyłonił się kierowca z butlą gazu Coolemana 445g. Ucieszyłem się i od razu kupiłem ją za 30 GEL. Może duża cena, ale właśnie taka była mi potrzebna i nie chciałem tracić czasu na kolejne poszukiwania. Jeśli przyjechałeś na miejsce później (po i stoją już marszrutki, zapytaj kierowców o gaz. Każdy z nich wozi po kilka butli w bagażniku i nimi handlują. Poczuli biznes i wiedzą, czego nam-turystom potrzeba. Zapłaciłem za butlę i udałem się w kierunku słynnego kościółka. Kierowca zaznaczył jeszcze, że jak będę wracał z wyprawy, abym z powrotem przyniósł mu pustą butlę. Oni je napełniają i ponownie sprzedają. W drodze do Tsminda Sameba przechodziłem przez "dzielnicę" Gergeti. Właśnie tam warto zrobić zakupy w jedynym sklepiku tej części wioski. Ceny są dwukrotnie niższe a i mamy duży wybór towaru. Droga do kościółka jest niezwykle malownicza i piękna. Rzędy gór, osnute niewielką warstwą chmur, z każdym metrem wysokości stawały się coraz bardziej majestatyczne! Co chwilę przystawałem, by wykonać zdjęcie. W drodze nie tylko podziwiałem ogromne góry, które na odcinku 2km wznoszą się aż 3300m do góry, ale przede wszystkim niezwykle ukwiecone polany, które bardzo uspokajają. Chciałoby się, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Do kościółka można iść oficjalną drogą, którą jeżdżą taksówkarze (bardzo dziurawa), ale przypomina ona raczej rajd Paryż–Dakar. Lepiej udać się widoczną ścieżką, wydeptaną na zboczu góry, dzięki czemu znacznie skrócimy trasę. Niestety jest bardzo stroma. Wybrałem drugą opcję, ze względu na turystyczny charakter dzikiego "szlaku". Pamiętajmy, że żadna ścieżka nie jest znakowana, dlatego każdą dróżkę można nazywać "szlakiem". We wiosce Stepantsminda Na poziomie Tsminda Sameba TSMINDA SAMEBA, PRZEŁĘCZ ARSHA 2944 m Po długim wysiłku dotarłem do Tsminda Sameba. Podziwiałem widok, który pokazywano w każdym folderze o Gruzji. Rzuciłem plecak na trawę, wyciągnąłem gruziński chleb i lemoniadę. Jedząc mój pierwszy posiłek, rozkoszowałem się wspaniałymi widokami. Spoglądałem w stronę Kazbeku, który z wioski wyglądał powalająco! Zdecydowanie górował nad wszystkim, a swoją bielą przyciągał wielu turystów. Modną trasą stało się podejście do Przełęczy Arsha 2944 m skąd widać ogromny lodowiec Gergeti. Wszyscy nie mający dużych plecaków właśnie tam dochodzili i podziwiali piękny widok. Od każdego mogłeś usłyszeć: "byłem pod lodowcem". W rzeczywistości droga do lodowca była jeszcze daleka… Pod kościółkiem spotkaliśmy kilku Polaków pytających o mój cel wyprawy. Dziwili, że idę na Kazbek... Do przełęczy Arsha podchodziłem powolnym, ale równym krokiem. Plecak ważył 30kg. Strome podejścia odczuwałem za każdym razem. Od przełęczy pod Tsminda Sameba nie wiadomo nawet, którędy iść – żadna ścieżka nie jest oznaczona. Mamy dwie możliwości: można pójść szeroką drogą, która przebiega obok pojedynczego gospodarstwa, przecinając dolinę pomiędzy zboczami, albo od razu rozpocząć podejście zalesionymi grzbietami po prawej stronie na granicy lasów i polan. O ile druga opcja wydaje się bardziej męcząca i trudniejsza, to jednak jest to jedyna właściwa opcja, ponieważ szybko zyskujemy wysokość oraz… idziemy właściwą drogą. Idziemy słabo wydeptanymi ścieżkami w trawie tak, żeby jak najszybciej wejść na zalesiony grzbiet. Pierwsza opcja na początku wygląda bardzo obiecująco, ale droga za gospodarstwem szybko się kończy. Nie osiągając żadnej wysokości, nagle musimy podchodzić po bardzo stromym zboczu, w trawie, która nie trzyma się dobrze podłoża. Wybrałem drugą możliwość, ze względu na widoki i szybkie zdobywanie wysokości. Pożegnałem się z przypadkowo spotkanymi ludźmi i pomału rozpocząłem podejście do przełęczy Arsha. Odtąd, słaba ścieżka, przecinająca niskie krzaki prowadzi w podobnym terenie. Po blisko trzech godzinach dotarłem na przełęcz. Poznamy ją po kamiennym murku, na którym umieszczono biały krzyż. Cała konstrukcja jest górską kapliczką. Drugim znakiem rozpoznawczym jest wypłaszczenie terenu i widok na lodowiec. Pozostały około cztery godziny do zachodu słońca, dlatego rozglądałem się za miejscem noclegowym. Brakowało potoku, czy nawet małego płatu śniegu, z którego mógłbym pozyskać wodę. Jedyne źródło znajdowało się pod kościółkiem, lub w okolicach Saberdze - około godzinę drogi stąd, w kierunku lodowca. Saberdze, to "nieformalne" pole namiotowe, na płaskim terenie, tuż przy potoku, który musimy przekroczyć, przeskakując go. Znajduje się na wysokości około 3000 m Większość ekip zatrzymuje się tutaj, żeby przenocować. Miałem przy sobie dwa litry gruzińskiej lemoniady, więc mogłem spokojnie spać. Z ciężkim plecakiem, nie myślałem zresztą o dalszej wędrówce. Podejście do Tsminda Sameba jest bardzo wyczerpujące z dużym ciężarem. Z przełęczy schodziłem trochę niżej – do zagłębienia, do małej, trawiastej równiny, gdzie mogłem bez najmniejszych problemów rozbić namiot. Polana znajduje się około 150m od przełęczy. Dodatkową atrakcją są liczne, różnokolorowe, wiosenne kwiaty, które ozdabiają całą okolicę. Głównie z tego powodu zatrzymałem się w zagłębieniu, a nie pod Saberdze. Zachód słońca również wynagrodził mi trud wędrówki. Liczne chmury podkreślające piękno szczytów, pozwoliły mi wykonać kilka ciekawych ujęć. Zachwycałem się okolicą. Czułem, że jestem na prawdziwym urlopie z dala od wszystkiego... W drodze na przełęcz Arsha Charakterystyczny krzyż i murek, po którym poznasz, że jesteś na przełęczy Arsha Samotny nocleg na wysokości 2944 m PRZEJŚCIE PRZEZ LODOWIEC I PODEJŚCIE DO METEOSTACJI Przebudziłem się po godzinie rano. Szukałem dalszej drogi na Kazbek. Meteostacja znajduje się na wysokości 3653 m i to był mój cel na dzisiaj. Miejsce, w którym rozbiłem namiot, znajdowało się na wysokości 2944 m Informację o wysokości zdobyłem w terenie, ponieważ na jednym z kamieni wymalowano punkt wysokościowy na czerwono. Za wielkim głazem z ułożoną wieżyczką, zostawiłem część ekwipunku potrzebnego w drodze na Elbrus i w drodze powrotnej do domu. Zapakowałem wszystkie niepotrzebne teraz rzeczy do wielkiego wora na śmieci i ukryłem je pod stertą kamieni za półką skalną. W końcu odciążyłem barki i zyskałem wiele miejsca w plecaku. Od samego rana, nad lodowcem przewalały się chmury, zasłaniając trasę przejścia. Nie mogłem popatrzeć dokładnie, którędy przebiega szlak, lub chociaż umownie wyznaczony jego przebieg. Po szybkim śniadaniu poszedłem dalej – w stronę lodowca. Ścieżka pomału prowadzi na wysokość 3000 m gdzie docieramy do bazy namiotowej. Niestety, dookoła leży mnóstwo śmieci. Większość ekip zatrzymuje się tu i rozbija namiot. Spałem nieco wcześniej - na przełęczy Arsha, dlatego nie żałowałem swojego wyboru. Punkt, gdzie większość ekip rozbija namioty, jest położony na wysokości około 3000 m i nazywa się Saberdze. Zazwyczaj jest pierwszym przystankiem w drodze na Kazbek. Na miejscu widzimy dość duży, płaski teren, z pojedynczymi głazami i kamieniami, z dostępem do wody. Z ziemi wystaje rura, więc mamy ułatwione zadanie napełniania butelek. Uwaga! Woda nie nadaje się do bezpośredniego spożycia. Najpierw musimy ją przegotować, ponieważ wiele razy zdarzały się jedno-, lub dwudniowe zatrucia. W pobliżu, od roku 2018, widać drewniane schronisko, hostel (?), gdzie można przespać się w bardziej komfortowych warunkach. Niestety cena noclegów jest bardzo droga i raczej nieakceptowalna na polską kieszeń. We wrześniu 2019 roku za nocleg trzeba było zapłacić aż 100 EUR/noc w wieloosobowym pokoju! Cena piwa to aż 20 GEL (ok. 40zł). Nawet schroniska na Mt. Blanc tyle sobie nie życzą a są uważane za bardzo drrrogie! Obiekt nazywa się AltiHut. Przed wspomnianą bazą czekało mnie jeszcze przejście przez rwący potok-rzekę, o którym tyle przeczytałem. Wiele ekip opisywało ten krótki etap, jako trudny, ze względu na poszukiwanie miejsca do bezpiecznego przekroczenia mocnego nurtu rzeki. Dodatkowo odradzano czerwiec ze względu na roztopy i dodatkową ilość wód z nimi związaną. Trochę dziwiłem się wszystkim przeczytanym opiniom, ponieważ niecałe 10m dalej, idąc w górę potoku od wydeptanej ścieżki, szybko znalazłem przejście po kamieniach. Nurt był rzeczywiście silny i z pewnością porwałby człowieka. Po kamieniach przechodziłem z ciężkim plecakiem. Kiedy jest więcej osób, warto przerzucić go przez rzekę i przechodzić na lekko – będzie znacznie bezpieczniej. Za potokiem otwiera się ogromna przestrzeń moreny bocznej lodowca. Morena boczna, to najbardziej skrajna część lodowca, czyli "wysypisko" kamieni i głazów, które on utworzył poprzez jego regularne przemieszczanie się z prędkością kilku metrów na rok. Topniejący lodowiec uwalnia uwięzione w nim kamienie i głazy, tworząc "gruzowisko" lub gołoborze. Ten odcinek we mgle może być najtrudniejszą częścią w drodze do Meteostacji. W terenie jest całkowicie bezpiecznie, ale wszystko wygląda podobnie… Łatwo można zgubić trasę. Dookoła widać jedynie mnóstwo pojedynczych płatów śniegu i usypisk kamieni. Warto wypatrywać wąskiej ścieżki, wydeptanej gdzieś pomiędzy kamieniami. Wędrując przez około godzinę, ciągle widziałem to samo. Krajobraz w ogóle się nie zmieniał. Łatwo pobłądzić, gdy nie mamy widoczności. Morena boczna słynie z mgieł, dlatego warto zaczynać wcześnie rano. Mi wędrówka przypadła właśnie we mgle. Ułatwiłem sobie wyszukiwanie odpowiedniej trasy, rozglądając się za krótkimi fragmentami wydeptanych ścieżek. Łączyłem je w całość. Po pokonaniu moreny doszedłem do wielkiego płatu śnieżnego, który rozpoczyna drogę wejścia na lodowiec. Blisko 30min potrzebowałem, aby dostać się na granicę moreny bocznej i lodowca. Długim, ale niezbyt nachylonym zboczem, ścieżka bezbłędnie doprowadza pod lodowiec. Trasa wydawała mi się bardzo bezpieczna. Wystające kamienie spod płatów śniegu świadczyły o braku szczelin lodowcowych. Samo wejście na lodowiec również nie groziło wypadkiem. Droga przejścia była bardzo czytelna. Pomimo, że widziałem mnóstwo szczelin na lodowcu, to nie bałem się, ze względu na ich widoczny i jasny przebieg. Tworzyły dwa potężne skupiska, pomiędzy którymi trzeba przejść. Dodatkowo środek lodowca jest przecięty potężnymi szczelinami, tworzącymi równoległe linie, jak gdyby ktoś wydrapał je wielkimi pazurami. Zalecana trasa przez lodowiec przebiega pomiędzy skupiskami szczelin. Najbardziej martwiłem się o przejście z lodowca na drugą stronę – w stronę schroniska. Moje obawy również szybko zostały rozwiane. Odpowiedni punkt tworzą dwa usypiska ziemi i kamieni, gdzie ścieżka wręcz intuicyjnie nakazuje iść tylko tamtędy. Nawet nie spostrzegłem, kiedy lodowiec się skończył. Teraz szedłem w kamienistym terenie po jego drugiej stronie. Ponownie jesteśmy na morenie bocznej. Odtąd wpadnięcie do szczeliny nam nie grozi - przynajmniej do Meteostacji. Pomimo, że widać "schronisko" na wyciągnięcie ręki, to trzeba skręcić mocno w lewo i w całości obejść strome zbocze, które widać przed tobą. Wyraźna ścieżka właściwie poprowadzi do celu. Szlak jest bardzo sypki, dlatego umęczymy się trochę bardziej podczas nieplanowanych poślizgów na kamieniach. Charakterystyczne szczeliny lodowcowe, kiedy idziemy do Meteostacji Zejście z lodowca na morenę prowadzącą do Meteostacji METEOSTACJA Dotarłem do Meteostacji. Można powiedzieć, że wszedłem od zakrystii. Trochę naszukałem się wejścia do budynku, ponieważ nie wiedziałem, czy w ogóle to "schronisko" jeszcze funkcjonuje. Wejście znajduje się od strony kolorowo pomalowanej ściany. W środku nie ma wody ani prądu, dlatego trzeba wyciągnąć czołówkę i świecić w korytarzu. Obiekt jest starą i poczciwą konstrukcją z 1939 roku i raczej nic od tamtego czasu się nie zmieniło... Wszystko jest stare, a ściany przypominają te z najmroczniejszych horrorów. Obsługa schroniska znajduje się za trzecimi drzwiami, po lewej stronie. Za nocleg życzą sobie 30 GEL. Wpisujemy się na listę gości i dostajemy kartę pobytu. Zdziwicie się, gdy na 30 wpisów zobaczycie 28 napisów POL… Według agencji turystycznej Mountain Freaks aż 70% wypraw to Polacy. Na drugim piętrze znajdziemy kuchnię, gdzie można palić gaz i przygotowywać posiłki. Wodę nabierzemy z rury, która jest wbita do śnieżnika (wieczny płat śniegu) po lewej stronie, z tyłu schroniska na zewnątrz. W drugiej połowie czerwca nawet w nocy woda wypływa już nieprzerwanie. Zamarza jedynie okolica, przez co jest bardzo ślisko. Tworzy się lodowisko. Właśnie tam uzupełniałem swoje zapasy wody. Pamiętajmy, że Meteostacja nie jest schroniskiem, a jedynie schronem! Nie oczekujmy wygodnych łóżek i zadbanych pokoi. Śpimy w szarych, surowych pomieszczeniach z drewnianymi pryczami. Od roku 2018 na miejscu działa mała kuchnia, gdzie za wysoką cenę możemy kupić obiad, piwo lub przekąski. Obiad kosztuje aż 78 GEL, czyli blisko 160zł! Piwo, to koszt 18 GEL, czyli około 37zł! Dowiedziałem się od miejscowych przewodników działających w agencji Mountain Freaks, że obiady są niskiej jakości i można się nawet rozchorować. Za tak wysoką cenę, ewidentnie nie polecam... W pokojach albo nie ma łóżek, albo są – z drewna, pokryte metalową siatką, przez co się zapadasz. Widok "niezwykłych" ścian, jak z horroru, dodaje odpowiedni klimat temu miejscu. Przy odrobinie szczęścia znajdziesz nawet dużo gazu (ja znalazłem 3 butle Coolemana po 445g każda). Zupełnie sam wybrałem pierwszy pokój od drzwi wejściowych. Niestety w tym pomieszczeniu najbardziej wiał wiatr, a okna wydawały przy tym bardzo donośny dźwięk (gwizd). Nieplanowanie, przez kolejne cztery dni, przypadło mi tu nocować, ze względu na niesprzyjającą pogodę. Pierwszego dnia pomimo, że niebo w ogóle nie chmurzyło się, wiatr powalał człowieka na ziemię już za drzwiami wejściowymi. Kolejnego dnia do mojego pokoju przybyło trzech Gruzinów. Od razu gratulowali mi śpiwora puchowego. Pytali się skąd jestem. Oni czekali już od trzech dni na poprawę pogody. Czwartego dnia niebo zrobiło się bezchmurne, ale pokój ciągle rozświetlały jakieś błyski. Od czterech dni na połowie powierzchni nieba strzelały pioruny międzychmurowe, a na drugiej połowie świeciły gwiazdy. Wszystkie ekipy zdecydowały się wyjść na szczyt. Pioruny nie były straszne, ponieważ po godzinie rano przechodziły gdzieś dalej, za górę Kuru 4070 m Wygasały, pozostawiając całkowicie bezchmurne niebo. Jako jedyny z całego schroniska nie zdecydowałem się na wyjście. Zatrzymały mnie dwie rzeczy: widok chmur cirrus spissatus i średnia poranna temperatura była znacznie wyższa niż podczas poprzednich dni. Co to oznacza? Nawet nie ujrzymy wschodu słońca i bardzo szybko powstaną chmury. Po trzech godzinach wszystkie ekipy zawróciły. Była dopiero rano, a wszyscy już urzędowali w Meteostacji… Obserwowanie zjawisk pogodowych i zapisywanie zebranych danych każdego dnia od 2000 roku, nie poszło na marne. Zajmuję się tym hobbistycznie, ale tą wiedzę łączę z górami, aby nie mieć przykrych niespodzianek, jak wszystkie, pozostałe ekipy. Szybko zauważyłem kolejną prawidłowość. W okolicach Kazbeku, codziennie po godzinie wszystkie chmury zanikały, pozwalając podziwiać piękny zachód słońca, a raczej pięknie podświetlone, rozpadające się chmury. Dziwiłem się, że każdego dnia powstawał tylko jeden ich rodzaj! To cumulus congestus (ewentualnie pileus) – wysokie chmury kłębiaste, mające kilka kilometrów wysokości, zasłaniające wszelkie widoki. Nawet zanikały o tej samej porze – po godzinie Cumulus congestus występuje tylko wtedy, gdy powietrze jest dość lub bardzo wilgotne oraz energię ze światła słonecznego. Gdy słońce tylko zachodzi, chmury szybko zanikają. Stąd bezchmurne noce mogą być bardzo zdradliwe. Trzeba znać więcej zagadnień pozwalających podjąć właściwą decyzję o ataku szczytowym. Cała sztuka polega na tym, żeby wyjść w nocy i określić, czy za dnia powstaną niechciane cumulus congestus… Myślę, że to chyba najtrudniejsza część całej wyprawy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o w nocy, ponieważ na plateau mamy wschód słońca i dzięki niemu jest względnie ciepło. Ja jednak miałem inną wersję wydarzeń… Twardo trzymałem się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach – rano, ze względu na chmury orograficzne (chmury powstające w obrębie szczytu, na wskutek rozprężania się powietrza za wierzchołkiem góry), które bardzo szybko powodują, że szczyt spowija się "czapką". Wolałem na plateau trochę pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków. Postanowiłem, że z Meteostacji wyjdę o w nocy, gdy tylko stwierdzę, że cały dzień nada się do ataku szczytowego. Dodatkowo nie polecam spać w namiocie obok budynku Meteostacji, w celu zaoszczędzenia "trochę grosza". Za nocleg w namiocie również musimy zapłacić (około 15 GEL), a z racji tego, że w sezonie dużo ludzi idzie załatwiać swoje potrzeby do zewnętrznych toalet (nie ma innych), tworzą się kolejki. W okolicach schronu często wieje silny wiatr, więc mało kto chce czekać na swoją kolej i marznąć. Z tego powodu w najbliższej okolicy może śmierdzieć fekaliami... Druga kwestia, to jezioro śmieci. Niestety we wcześniejszych latach Gruzini nie znosili swoich śmieci, tylko utworzyli w pobliżu wielkie jezioro odpadków. Możemy zobaczyć tam mnóstwo puszek, plastików, itp. rzeczy... Z pewnością nie chcemy mieć widoku na takie "atrakcje"... Charakterystyczny budynek Meteostacji od strony wejściowej Chmury cumulus congestus wieczorową porą Rozległy widok z Meteostacji i chmury cumulus congestus. To one przykrywają widoki na cały dzień Gruzini przebywający ze mną w pokoju poddali się po trzecim dniu. Po nieudanym ataku szczytowym zeszli w dół. Zostałem tylko sam w schronisku. Właściciel nawet przychodził zaglądać, czy wszystko u mnie w porządku ze zdrowiem. Wszystko było jak najbardziej OK – miałem zapasy, więc czekałem dalej. Kilka godzin później zaczęły podchodzić inne ekipy do kolejnego ataku szczytowego. Wśród nich znalazła się czwórka zawodowych polskich żołnierzy. Szybko znaleźliśmy wspólny język i umówiliśmy się na atak szczytowy w nocy. Postanowiliśmy wyjść o w nocy – godzinę przed pierwszymi przewodnikami. W pokoju opowiedziałem im wiele rzeczy o chmurach, na co trzeba zwracać uwagę oraz, jak rozpoznawać, czy nocne, bezchmurne niebo będzie zapowiedzią bezchmurnego szczytu. Chłopaki byli bardzo zmęczeni podejściem do schroniska z ciężkimi plecakami. Im również do gustu przypadł klimat Meteostacji. Do godziny przepakowywali się, a później spali. Po godzinie wyruszyliśmy na aklimatyzację. Założyliśmy, że pójdziemy w kierunku plateau, idąc przez dwie godziny do góry, a później wracamy. Ominęliśmy charakterystyczne punkty takie, jak: biały krzyż, czarny krzyż i sypiąca się ściana kamieni. Doszliśmy do poziomu 4048 m Ten punkt można nazwać drogą wyjściową na rozległe plateau. Po godzinie dotarliśmy do schroniska i szykowaliśmy się do nocnego wyjścia. Dodatkową niespodzianką okazała się grupa trzech Polaków, którzy przez trzy dni czekali na dobrą pogodę i się jej nie doczekali. Podarowali mi całą reklamówkę jedzenia, co uzupełniło moje zapasy, dzięki czemu mogłem jeszcze dłużej przeczekiwać niepogodę. Ekipa wyglądała na bogatą, ponieważ miała mnóstwo liofilizatów, miodów, przysmaków i batonów. Dodatkowo wynajęli konia do transportu bagaży i spali w hotelach… ATAK SZCZYTOWY Wstaliśmy o w nocy. Wszyscy nastawiliśmy się na wymarsz o godzinie w nocy. Żołnierze pilnowali każdej minuty, żeby się nie spóźnić. Z racji wykonywanego zawodu, wiedziałem, że w końcu są osoby, na które mogę liczyć pod względem punktualności. Bardzo nie lubię grzebania się i poślizgów. Ja również twardo trzymałem się naszego planu. Co ciekawe, właściciel schroniska włącza agregat prądotwórczy w godzinach oraz na czas wyjścia ekip po w nocy. Bardzo fajnie, ponieważ korytarz jest oświetlony i nawet niektóre pokoje. Wszystkie ekipy wychodzące na szczyt ugadały się, że wyjdą o w nocy. Tylko my wyszliśmy punktualnie co do minuty o w nocy – reszta miała spory poślizg… Cieszyłem się, że miałem żołnierzy w ekipie, ponieważ są oni nauczeni punktualności i bardzo dobrze wiedzą, co oznacza każda minuta spóźnienia. Chłopaki gotowali jedzenie na zewnątrz obiektu, ponieważ mieli kuchenkę na benzynę. Niestety "produkowała" mnóstwo dymu. Zaletą takiej kuchni zdecydowanie jest szybkość gotowania i dostępność paliwa. Żołnierze ustanowili mnie kapitanem drużyny ze względu, na znajomość pogody i rozgryzienie góry Kazbek pod względem jej zmienności. Równo o godzinie w nocy rozpoczęliśmy nasz atak szczytowy. Dlaczego wyszliśmy o w nocy, a nie o pierwszej, jak wspominałem wcześniej? Dlatego, że założyliśmy wędrówkę żołnierskim tempem. Dużo mogliśmy nadrobić. Gdybym szedł z innymi ludźmi, poszedłbym o godzinie w nocy. Dodatkowo wczoraj żołnierze podchodzili do Meteostacji i jeszcze wyszli na aklimatyzację. Musieli mieć choć trochę czasu na sen. Na początku przekroczyliśmy lodowisko pod rurą, skąd nabieraliśmy wodę. Dalsza wędrówka odbywała się po śnieżno-skalistym zboczu w drodze do białego krzyża. Dotąd nie występują żadne trudności – jedynie trzeba uważać na wyjeżdżające kamienie spod stóp. Po chwili usłyszałem spadające kamienie, jakąś lawinę skalną. Krzyknąłem: uwaga lecą kamienie! 15m dalej, za małym zboczem, dokładnie na naszej ścieżce zatrzymała się sterta kamieni. Nawet gdybyśmy stali na drodze ognia, nic by się nie stało, ponieważ kamienie powoli osuwały się po śnieżnym zboczu. W drodze od białego do czarnego krzyża również nie napotkamy żadnych trudności. Wyraźna ścieżka prowadzi do celu. Idziemy śnieżno-skalnymi równinami. Na tym odcinku nawet wyjeżdżające kamenie spod nóg, nie stanowią żadnego zagrożenia, ponieważ pokonujemy bardzo niewielką różnicę wysokości. Za czarnym krzyżem trasa prowadzi pod bardzo długą, sypiącą się ścianą skalną. Zaczyna się ona na wysokości 3900 m a kończy gdzieś około wysokości 4100 m Nie ma znaczenia, o jakiej porze będziemy tędy przechodzić. Kamieni nie wiąże śnieg, ani lód. Co chwilę spada kilkanaście, kilkadziesiąt kamieni na sekundę! Mimo wszystko nie czuliśmy zagrożenia, ponieważ ścieżka prowadziła po lewej stronie moreny bocznej lodowca, co oznacza że kamienie miały jeszcze do pokonania nieckę - takie zagłębienie terenu. Rzadko, który kamień docierał do zbocza prowadzącego do niecki, znajdującej się po przeciwnej stronie. Spadające fragmenty góry musiałby dotrzeć do zagłębienia i dodatkowo wtoczyć się pod pochyłe zbocze, którym szliśmy. Teren uznaliśmy za całkowicie bezpieczny, bo cały czas szliśmy lewą stroną, z dala od kamieni. Na całej trasie trzeba jedynie uważać na jedną dziurę w skalnym podłożu, gdzie z pewnością może wpaść cała noga. Kiedy przechodziliśmy wzdłuż długiej i wysokiej, sypkiej ściany, dźwięk spadających kamieni nie milkł nawet na chwilę. Za ostatnią ścianą, na szlaku, na śniegu, leży fragment seraka, który kiedyś się oberwał. Tutejszy serak jest dużą bryłą błękitnego lodu, leżącą dokładnie na naszej trasie. W nocy nie widać z jakiego zbocza lub grani mógł odpaść tak wielki fragment lodu, ale za dnia zrobi na was ogromne wrażenie! Odtąd rozpoczynamy długie podejście na plateau. Długim i rozległym lodowcem idziemy do góry aż do samej, bezimiennej przełęczy, położonej na wysokości 4450 m Nie widać nawet konkretnej ścieżki, ale kierowaliśmy się tak, żeby iść w zagłębieniu lodowca, a jednocześnie skręcać ku prawej stronie. Na przełęczy pozostało około pół godziny do wschodu słońca. Niebo rozpoczynało się rozjaśniać, wiał silny wiatr, przez co szybko traciliśmy ciepło. Z tego powodu zabrałem więcej ubrań. Żołnierze poszli bardziej „na lekko”, dlatego utworzyliśmy dwie grupy – każda do swojego tempa, aby wszyscy mogli utrzymać ciepło. Ciągle brakowało trudności technicznych, a nawet szczelin. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to koncentrować się na trasie, żeby trafić na szczyt. Nie widzieliśmy go z żadnej strony. Znałem teren, stąd powstały dwie wersje: pójdziemy przez zachodni wierzchołek, albo obejdziemy go u stóp góry i rozpoczniemy długi, ale bezpośredni atak szczytowy. Wybraliśmy drugą opcję. Zanim wyruszyliśmy dalej, zrobiliśmy 10min przerwę na odpoczynek i zjedzenie czegoś dobrego. Obchodziliśmy pierwszy ze szczytów dolną częścią lodowca, utrzymując stałą wysokość, aż dotarliśmy do stromego podejścia. Zachodni wierzchołek widziałem bardzo dobrze. Przecinała go dość spora szczelina. Wybierając pierwszą wersję, musielibyśmy przekraczać dość duży serak i wielką rozpadlinę na śnieżnej grani. Na stałej wysokości, równej wysokości przełęczy – 4450 m szliśmy tyle, aż miniemy serak i szczelinę wysoko ponad nami oraz zobaczymy większe zbocze góry, za którym miał być wierzchołek Kazbeku. Szczyt jeszcze długo pozostawał w ukryciu. Wyjście ponad poziomem 4000 m Niesamowity wschód słońca Tymczasem wschodziło słońce… Spoglądaliśmy na chmury. Ponad ich poziom wystawały góry: Elbrus i Uszba – dwa bardzo charakterystyczne szczyty. Dodatkowo jakaś inna, nieznana nam góra „walczyła” z chmurami o utrzymanie się na widoku. Całe niebo było bezchmurne i mocno niebieskie. Cieszyliśmy się, ponieważ widzieliśmy, jak słońce oświetla chmury od góry, tworząc piękną grę kolorów. Dodatkowo przez przełęcz 4450 m przechodziła pojedyncza duża chmura, dodając kolorytu otoczeniu. Słońce aktualnie oświetlało wierzchołki najwyższych szczytów. Żywo pomarańczowe barwy chmur i lodowców przyczyniły się do kolejnej przerwy. Koniecznie musieliśmy zrobić dużo zdjęć. Jak tu jest pięknie! Po dłuższej serii zdjęć, skręciliśmy o 90° w prawo. Zaczęliśmy podchodzić bardzo stromym zboczem w stronę szczytu. Żadnych trawersów. Linia prosta i do góry. Żołnierze szli dwójkami do góry. Ja wchodziłem jako pierwszy, poszukując dalszej drogi. W pewnym momencie zauważyłem piękny uskok lodowcowy, który musieliśmy przekroczyć w poprzek. Z jego poziomu wyłania się słynne podejście podszczytowe, o nachyleniu około 45°. Tuż przed nim, wchodzimy na śnieżną przełęcz z nawisami, gdzie ciągle wieje wiatr. Kilka metrów pod nią wykopałem czekanem małe siedzisko. Czekałem na ekipę. Kiedy podeszli w miarę blisko, wyruszyłem dalej – na najbardziej strome zbocze całej trasy. Dodatkowo zobaczyłem widmo Brockenu. Obowiązkowo zrobiłem zdjęcie. Na Kazbeku "zaliczyłem" moje ósme widmo w górach. Od teraz stawiałem kilkadziesiąt kroków i przerwa. Kilkadziesiąt kroków i postój. Z powodu zacienionego podejścia i silnego wiatru, najbardziej odczuwałem chłód. Podejście jest męczące, ale nie trudne. Nie wolno się rozluźnić, ponieważ za nim znajduje się drugi śnieżny i stromy stok, będący jednocześnie drogą na szczyt. Wymaga dokładnie tyle samo sił, co pierwsze nachylenie terenu. W internetowych relacjach zawsze czytamy o 50-metrowym, wyrypiastym podejściu, ale to nieprawda. Cały odcinek składa się z dwóch zboczy, po około 30m. Dopiero teraz mogłem powiedzieć – jestem na szczycie! Cieszyłem się, ponieważ widok naprawdę wgniatał w ziemię! Teraz podziwiałem chmury cumulus congestus z góry, co jest bardzo rzadkim widokiem! Dodatkowo druga część terenu (zachodnia) pozwalała podziwiać inne góry. Na szczycie stanąłem 24 czerwca 2014, o godzinie rano gruzińskiego czasu. Wczesnoporanne słońce pozwalało cieszyć się krystalicznie czystym niebem. Widok nad chmurami najbardziej przyciągał wzrok, dlatego właśnie tam zrobiłem najwięcej ujęć. Usiadłem na szczycie i podziwiałem, podziwiałem, podziwiałem… Za 20min wszedł gruziński przewodnik, który cały czas szedł za naszą ekipą. W dniu jutrzejszym miał wyprowadzić dziewczynę na szczyt. Za kolejne 20min na wierzchołek Kazbeku weszli żołnierze. Wyciągnęli flagę Polski i fotografowaliśmy zdobycie góry. Staliśmy na razie w czwórkę. Jeden z żołnierzy jeszcze walczył z samym sobą. Wchodził jak pająk – na kolanach. Słyszeliśmy go, co mówił, stąd wiedzieliśmy, że wszystko jest OK. W takiej pozycji podchodził jeszcze przez około godzinę… Gruziński przewodnik zrobił sobie z nami zdjęcie i z flagą Polski. Pytał nas o różne szczegóły: skąd jesteśmy, jak nam się podoba w Gruzji, itp. Przewodnik zapytał nas jeszcze o możliwość przesłania mailem zdjęć ze szczytu, kiedy dotrzemy do domu. Zgodziłem się. Po 50min spędzonych "u góry", rozpoczęliśmy zejście, ponieważ żołnierze mieli lżejszy ubiór. Czwarta osoba, wspinająca się na kolanach, szła z innymi, którzy jeszcze tego dnia zdobywali Kazbek. Chłopaki uzgodnili, że będą czekać na kolegę na przełęczy – tam, gdzie nie wieje mocny wiatr. Najważniejsze, że czuł się dobrze i miał wolę wejścia. Jego kompani nie zostawiliby go, ale on sam powiedział: "schodźcie, bo się wychłodzicie, a ja pójdę za innymi i spotkamy się na przełęczy". Na trasie nie przekraczaliśmy żadnych urwisk, ani szczelin. Pewnie gdzieś były, ale w czerwcu warstwa śniegu jest bardzo gruba i mocno zmrożona. Widząc, jak wygląda teren, przystaliśmy na jego prośbę. Za nim podchodził jeszcze inny pan w zielonej kurtce. On również pochodził z Polski. Miał wielkie obawy przed kopułą szczytową, ponieważ czytał o bardzo stromym podejściu, a on się nigdy nie wspinał i bał się odpadnięcia od ściany. Szybko naprostowaliśmy jego myśli, ponieważ Kazbek, to nie żadna ściana, z której można odpaść, ale raczej podwójne, strome podejście. On również wchodził jak pająk – na czterech – dlatego dodawaliśmy mu otuchy, żeby nie rezygnował, a dalej parł do przodu, bo szkoda byłoby zmarnować okazję do wejścia na górę. Rozległa przełęcz na wysokości 4450 m - we mgle raczej na pewno zgubimy drogę... Ogromne przestrzenie - dobre przygotowanie na temat ukształtowania terenu przyda się już przed wyjazdem... Idziemy w stronę szczytu Strome podejście powyżej 4700 m Ostatnie, ale najbardziej męczące podejście - kopuła szczytowa Na szczycie DROGA POWROTNA ZE SZCZYTU DO METEOSTACJI PRZEZ LODOWIEC W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze dwóch Czechów po 50-tce, którzy również wchodzili na Kazbek. Mieli rozbity namiot na plateau na wysokości 4400 m Zbudowali potężny, śnieżny mur, ponieważ przez ostatnie 4 dni wiały silne wiatry. Zbudowali naprawdę dobre schronienie. W końcu doczekali się swojego wyjścia. Im również powiedzieliśmy gdzie iść, i że naprawdę warto, bo dzisiaj widoki są niepowtarzalne. Od plateau słońce zaczęło bardzo szybko nagrzewać śnieżne powierzchnie. Powyżej 4000 m powstał nawet wodospad! Zrobiło się bardzo gorąco, a ciepło oddawane przez białe powierzchnie, powodowało, że w rejonach podszczytowych tworzyły się chmury. Ekipy, które na szczyt wchodziły dwie godziny później, nie miały żadnych widoków z wierzchołka głównego. Konwekcja i rozprężanie mas powietrza opływających szczyt, powodowało, że tylko jego rejon spowijały chmury kształtem przypominające czapkę… To właśnie był główny argument, który przemawiał za mną, żeby marznąć na plateau, ale mieć widoki… Całe wejście na szczyt zajęło mi 5h 26min od Meteostacji, a chłopakom 5h 57min. Inne ekipy potrzebowały więcej niż 7h. Wiedzieliśmy to, ponieważ spotkaliśmy się w schronisku i opowiadaliśmy o naszych wejściach oraz emocjach. Dalsze zejście od plateau do Meteostacji (miejscowi nazywają schron Bethlemi Hut) upływało spokojnie. Cały czas poświęcałem na fotografowanie trasy przejścia i podziwianie pięknych panoram. Dopiero teraz mogłem dostrzec, jak ogromny jest lodowiec, z którego oberwał się serak leżący na szlaku. W pobliżu widać nawet dwie bryły, ale druga z nich leży nieco dalej od trasy. Po lewej stronie, z dala od ścieżki, znajduje się również ogromny lej, a raczej dziura, do której ktoś nawet podszedł. Naprawdę robi wielkie wrażenie! W okolicach ściany skalnej nasłuchiwaliśmy spadających co chwilę kamieni. Rozebraliśmy się do krótkich koszulek, ponieważ słońce niesamowicie grzało. Do schroniska dotarliśmy o godzinie Cieszyliśmy się z sukcesu, a w szczególności z niepowtarzalnych widoków. Były nieprzeciętne! W schronisku spotkaliśmy parę Słowaków, którzy mieli obawy, czy w ogóle iść na szczyt. Opowiedzieliśmy im naszą historię, o tym jak przebiega trasa, oraz o tym, jakie są trudności na trasie. Zachęciliśmy ich do wyjścia w góry, ponieważ szkoda by było, gdyby tyle przyjechali i później podeszli, tylko po to, żeby się zawrócić. Poczuli się zachęceni i jak się dowiedzieliśmy, za cztery dni weszli na Kazbek. Na zewnątrz gotowaliśmy jeszcze obiad, aby uzupełnić wszelkie kalorie. Każdy, kto tego dnia wyruszył ze schroniska, wszedł na szczyt i mógł cieszyć się pięknymi przeżyciami oraz widokami. Szklane zejście ze szczytu (tędy nie schodzimy, jeśli wybierzemy drogę okrężną) Zejście z rozległej przełęczy na wysokości 4500 m Serak leżący na szlaku Żmudna droga powrotna przez lodowiec - tutaj najbardziej "pali" słońce POWRÓT Z METEOSTACJI W Meteostacji postanowiliśmy, że śpimy tylko przez trzy godziny i rozpoczniemy zejście do bazy namiotowej przed potokiem (patrząc od strony góry Kazbek). Po południu chmur na niebie przybywało. Niebieskie niebo gdzieś zniknęło. Co chwilę padała krupa (opad podobny do kulek styropianu powstający zazwyczaj w temperaturach 0°C - +2°C), a poniżej deszcz i śnieg. W drodze powrotnej przez lodowiec z dwoma skupiskami szczelin, szliśmy we mgle. Przez 5 dni pobytu w schronisku zauważyłem, jak wiele ubyło pokrywy śnieżnej. Całe podejście do Meteostacji pokonywałem w białym puchu, a teraz wędrowaliśmy po skałach i kamieniach… Z lodowca również znikała pokrywa śnieżna… Niesamowite, jak szybko "zima" ustępowała miejsce wiośnie! Przyszedł czas na morenę boczną, gdzie łatwo można pobłądzić. Jako, że cały czas utrzymywały się mgły, wiedziałem, że będzie znacznie trudniej niż wtedy, gdy samemu podchodziłem do Meteostacji. Szukanie właściwej drogi trwało godzinę. Trzymaliśmy się fragmentów wydeptanych, licznych ścieżek, i tak pomału dochodziliśmy do bazy namiotowej. Zieleń traw i mnogość kwiatów wręcz męczyła wzrok! Czuliśmy, że nagły przeskok z surowych i lodowcowych gór do kolorowego świata, po prostu powodował zmęczenie oczu. Nasz wzrok przyzwyczaił się do odbierania tylko trzech barw: niebieskiego nieba, brązowych skał i białego śniegu. Przyznam, że było to dziwne uczucie, ponieważ nigdy tak nie miałem, żeby piękne kolory wiosny powodowały przeciążenie oczu… Polana na której staliśmy, to Saberdze, czyli miejsce, gdzie większość ekip rozbija namioty. Żołnierze zostawili pod jedną ze skał depozyt, dlatego teraz szukali go, żeby zabrać swoje rzeczy. Nawet pomyśleliśmy, że skoro nie zdecydowaliśmy się na nocleg w Meteostacji, to wyśpimy się tutaj. Piękna przyroda wręcz zachęcała, żeby odpocząć, ale jeden z kompanów nagle rzucił hasło: "idziemy do Kazbegi!". Zgodziliśmy się i dalej schodziliśmy w kierunku zielonych polan. Rwący potok przekroczyliśmy z łatwością. Po około półgodzinnej wędrówce zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie po raz pierwszy rozbiłem namiot. Teraz ja poszedłem po swój depozyt ukryty za półką skalną. Zostawiłem około 7kg rzeczy. Plecak ponownie zrobił się bardzo ciężki. Nie bez powodu na każdej wyprawie zyskuje on miano "za ciężkiego dziada". Do tego momentu padał deszcz, ale czym niżej schodziliśmy, tym pogoda wydawała się przyjemniejsza. Zachwycaliśmy się mnogością barw kwiatów oraz wspaniałym, zielonym otoczeniem. Ponownie zobaczyłem kamień z namalowanym punktem wysokościowym 2944 m Pomyślałem, że tutaj rozbiję namiot i następnego dnia zejdę do Kazbegi. Patrząc z drugiej strony: skoro wszyscy razem postanowiliśmy, że schodzimy do wioski, to chciałem koniecznie dotrzymać słowa. Plecak dawał się we znaki, ponieważ co kilkanaście metrów musiałem przystawać i odpoczywać. Żołnierze mieli znacznie lżejszy sprzęt, tylko dlatego, że kończyli swoją przygodę, a ja w planach miałem jeszcze Elbrus. Na Przełęczy Arsha 2944 m zrobiliśmy widokowy odpoczynek. Stąd dalej – drogą grzbietową – rozpoczęliśmy kolejny etap schodzenia. Podziwialiśmy kwitnące azalie ozdabiające zbocza. Odtąd z nami schodzili również inni turyści, którzy przychodzą na przełęcz Arsha, by zobaczyć lodowiec. Przełęcz jest dostępna dla każdego, ponieważ na szlaku nie występują żadne trudności. Nawet spotykaliśmy polskie matki z dziećmi. Ich pociechy z pewnością miały jedne z najpiękniejszych wakacji. Będą miały co wspominać. Przy tablicy edukacyjnej widocznej trochę powyżej ostatnich krzaków, położyłem się na ziemi. Za ciężki dziad mnie dosłownie zajeżdżał. Uznałem, że wejście na szczyt i powrót do Kazbegi w ciągu jednej doby, to bardzo duży wysiłek, biorąc pod uwagę mój plecak. Do tego dochodzi nieprzespana noc. Żołnierze pocieszali mnie, że widać kościół i pozostała już tylko wijąca się droga do wioski. Całą okolicę spowijały bardzo gęste mgły, ale dalej starałem się walczyć z za ciężkim dziadem do samego końca. Palce u nóg zdarłem do krwawiących ran, a to ze względu na nierówne kamienie wystające z powierzchni utwardzonej drogi. Żołnierze zachęcali mnie dalej, ponieważ gdzieś, na dole, mieli upatrzone pokoje u jakiejś pani, gdzie moglibyśmy się przespać w normalnych warunkach. Tak naprawdę nie mieli nic zarezerwowane, ale liczyli, że będą dostępne pokoje, ponieważ mieliśmy spać w domu prywatnym. Kwitnące azalie pokrywają całe zbocza gór na wysokości 2200 - 2700 m Pozostał jeszcze do przejścia odcinek z Tsminda Sameba do Gergeti i dalej – do centrum Stepantsminda. Z powodu bólu i przeciążenia, szukałem ścieżek skracających przejście. Częściowo udało mi się skorzystać z wydeptanych dróżek, którymi początkowo podchodziłem, jednak każdy skrót pogłębiał odciski na palcach u nóg, bo musiałem mocno hamować. Czułem się przeciążony plecakiem. Czasem jednak przelatywała przez moją głowę myśl, że przecież to wszystko wnosiłem w pełni sił, na wysokość blisko 3 000 m a teraz odczuwałem każdy kilogram. Szybko starałem siebie usprawiedliwiać w jakiś sposób, np. że nie przespaliśmy nocy i w ciągu jednego dnia schodzimy ze szczytu Kazbek, aż do samej wioski. Dodatkowo schudłem 7kg, ponieważ przez ostatnie dwa dni przeczekiwania w Meteostacji, zjadłem zaledwie jedną czekoladę i jeden garnek makaronu. Jak dla mnie, to zdecydowanie za mało. Wszelkie zapasy zostawiłem na atak szczytowy, których użyłem w najbardziej odpowiednim momencie. Podczas schodzenia z Tsminda Sameba, coraz bardziej bolały mnie palce od obtarć. Fizycznie ciągle czułem się dobrze. W padającym deszczu dotarliśmy do obrzeży dzielnicy Gergeti, gdzie bez żadnych map szukaliśmy drogi do centrum, idąc gdzieś pomiędzy gruzińskimi chatami. Tamtejsi mieszkańcy przyglądali się nam i na pewno myśleli, co tu robimy, ponieważ drogi turystyczne przebiegały zupełnie gdzie indziej. Nowa, wytyczona przez nas trasa była bardzo dziwna i wąska, ponieważ przechodziliśmy pomiędzy sypiącymi się chatami. Czasami mieliśmy wrażenie, że dopiero kończy się XIX wiek… Klimat miejscowości bardzo nam się spodobał, ponieważ oddawał prawdziwy charakter gruzińskich wiosek. Co najbardziej mnie zachwyciło, to plątanina czerwonych rur gazowych, które tworzyły niezwykłą mozaikę. Za chwilę jeden z żołnierzy powiedział: „rób zdjęcie!, to wygra każdy konkurs”. Pomimo wielkiego bólu, zacząłem dokładnie tak samo myśleć, ponieważ widzieliśmy coś innego i niespotykanego w Europie. Szukając drogi do centrum wśród ślepych uliczek w Gergeti, w końcu dotarliśmy do większej ulicy, która okazała się właściwym szlakiem turystycznym. Doszliśmy nią do Drogi Wojennej. Wystarczyło, że przekroczyliśmy most na szerokiej i rwącej rzece, by zatrzymał nas przypadkowy Gruzin. Machał rękoma, żebyśmy wstąpili do jego lokalu. Od razu nalał czaczę do literatek stojących na parapecie dla każdego z nas – czacza, to ich narodowy wysokoprocentowy napój alkoholowy. Alkoholu nie piję i nawet nie miałem siły na nic więcej. Czułem tylko ból, dochodzący z mocno obdartych palców od nieustannego hamowania na stromych zboczach. Przy chacie, gdzie zatrzymał nas Gruzin, zrzuciłem plecak i padłem plackiem na niego. Teraz marzyłem o dotarciu do wspomnianej chaty przez żołnierzy i o zdjęciu butów. W szczególności chciałem uwolnić się od wgniatającego w ziemię plecaka… Jeszcze jeden "rzut" na Kazbek z chaty, gdzie wynajęliśmy pokój Plątanina czerwonych rur gazowych W STEPANTSMINDA Po kilkunastu minutach wędrówki od lokalu Gruzina, dotarliśmy do wymarzonej chaty. Zadziwiła mnie nowoczesnością. Chociaż z zewnątrz wyglądała, jak typowa chata wiejska, to w środku łazienka była wykończona typowo w europejskim stylu, wykafelkowana w najnowocześniejsze wzory. Osprzęt i armatura również stały na najwyższym poziomie. Jednak największą uwagę przyciągały sprzęty elektroniczne. Pomimo religijności rodziny zamieszkującej ten budynek, nie dało się nie zauważyć techniki takiej, jak: wieża, router, Internet, laptopy, itp. Dodatkowo właścicielka wypożyczyła nam jeden laptop, gdzie żołnierze głównie korzystali z Facebooka . Trzymałem się swojej zasady, mówiącej że na urlopie nie korzystam z Internetu, ani telewizji, ponieważ po to właśnie wyjechałem w dalekie góry, żeby odciąć się od świata. Regionalna muzyka jak najbardziej wchodziła w grę. Chciałem się wyciszyć i żyć tym, co mnie aktualnie otacza. Teraz liczyło się otoczenie góry Kazbek. Na ścianach wisiały dywany i mnóstwo prawosławnych, świętych obrazów. Największy z nich przedstawiał zwierzchnika ich kościoła. Właścicielka nie rozumiała naszego języka, ale rękami i pojedynczymi rosyjskimi słowami dogadaliśmy się i nawet wynegocjowaliśmy cenę pobytu. Żołnierze spali tu trzy dni temu, dlatego ucieszyła się, że po raz kolejny ją odwiedzili. Tym razem zapłacili za dwie kolejne noce. Ja również. Po zameldowaniu, od razu skorzystaliśmy z łazienki, żeby się wykąpać. Po całym tygodniu, chyba każdy z nas czuł się wyjątkowo nieświeżo… Chłopaki dodatkowo poszli do lokalu Gruzina, który polewał czaczę. Mieli okazję spróbować pysznych, gruzińskich szaszłyków. Niestety nie miałem sił – zasnąłem na siedząco na krześle. Powiedziałem, że jak wskoczę do łóżka, to jeszcze w powietrzu usnę. Nawet nie zdążyłem wskoczyć, a już zasnąłem… Żołnierze namawiali mnie na alkohol, ale jako, że nie nie piję go od 2008 roku, skutecznie im odmawiałem, mając bardzo przekonywujący argument – jeden z kompanów nie mógł spożywać nabiału pod jakąkolwiek postacią. Wtedy mówiłem: „napij się mleka, albo mam dobry żółty ser”. Wystarczyło raz i od razu się zrozumieliśmy. Chłopaki jeszcze pili czaczę do północy. Kiedy butelka się skończyła, wyszli na ulicę i pukali do drzwi, poszukując kogoś, kto sprzeda im butelkę o tej porze. Trafili w dziwne miejsce, ponieważ dotarli do jakiejś chaty, gdzie o tej porze dwóch niskich, wytatuowanych facetów trenujących jakąś formę zapasów, czy też sportów walki, otworzyło im drzwi. Na początku byli przerażeni, ale nawet tacy ludzie są do nas bardzo dobrze nastawieni. Szybko wytrzasnęli nie wiadomo skąd wymarzoną butelkę i sprzedali ją za niższą cenę… Żołnierze pili jeszcze do drugiej w nocy. Na szczęście zachowywali się cicho i nie broili. Po prostu cieszyli się swoim towarzystwem i opowiadali własne przeżycia. Nastał kolejny dzień. Wszystkich interesowała pogoda, ponieważ chcieliśmy wejść do kościółka i nacieszyć się tamtejszym otoczeniem oraz niepowtarzalną przyrodą, przy dobrych warunkach. Poranek upływał na pakowaniu rzeczy i podziale żywności, po czym o tylko ja i jeden z kompanów – Piotrek – wyszliśmy najbardziej stromym szlakiem do kościółka. Reszta postanowiła, że wyruszy godzinę później, ponieważ chcieli jeszcze zakupić trochę żywności i zjeść coś ciepłego. Cieszyłem się z tej decyzji, bo idąc wcześniej, utrzymaliśmy bardzo dobre oraz szybkie tempo, przez co chmury konwekcyjne nie zdążyły przysłonić nam widoków. Podczas wędrówki wykonałem dziesiątki zdjęć okolicznych polan, koni, kwiatów, zboczy górskich, chmur i samego podejścia. Byłem po prostu zachwycony tą piękną krainą. Zresztą każdy, kto tędy przechodził, podziwiał okoliczne cuda przyrody. Największe wrażenie wywarł na nas tunel z gałęzi drzew, na tle żółtych polan, Swoją barwę zawdzięczały kwitnącym jaskrom ostrym. Powyżej tunelu weszliśmy na teren Tsminda Sameba. Panowie mogą wchodzić w normalnym stroju tak, jak przyszli, a kobiety musiały nałożyć nakrycie głowy oraz suknię, żeby zasłonić kolana. Niektóre kobiety wyglądały, jakby szły do ślubu. Zwiedzając okolicę, w pełni uszanowaliśmy to miejsce, kulturę oraz wierzenia lokalnych ludzi. Nie żartowaliśmy, nie śmialiśmy się, ani nie gadaliśmy głupich rzeczy, oraz przestrzegaliśmy wszystkich przepisów, które wypisane zostały na tablicy kościelnych murów. Dla Gruzinów Tsminda Sameba jest najświętszym miejscem, dlatego chcieliśmy uszanować ich kulturę. Z pewnością tego samego oczekiwalibyśmy u nas. Z dala od kościółka, na rozległej polanie, rozsiedliśmy się, podziwiając przepiękne widoki, ciągle mając piękną pogodę. Mieliśmy idealne warunki na wypoczynek. Na razie byliśmy tu tylko ja i Piotrek. Za godzinę, na miejsce miała dotrzeć pozostała trójka. Kolega odpoczywał, a ja postanowiłem, że pójdę jak najwyżej do godziny po czym zacznę schodzić. Przyciągała mnie mnogość kwiatów i ich kolorów. Koniecznie chciałem je sfotografować. Piotrek zdziwił się trochę, że jeszcze chciało mi się po Kazbeku iść do góry… Bez plecaka mogłem pokonywać każde stromizny, będąc całkowicie wolny. Mogłem iść, gdzie tylko nogi poniosą. Czasami cytowałem sobie w głowie pewne powiedzenie: „niebezpiecznie czuję się w momencie, gdy przekraczam próg mojego domu, bo nigdy nie wiem, gdzie mnie poniosą moje nogi…”. Tak się właśnie teraz czułem. O bezpieczeństwo nie musiałem się obawiać, ale raczej o to gdzie dojdę, ponieważ tego nawet ja sam nie wiedziałem... W drodze do Przełęczy Arsha spotkałem kobietę po 50-tce, która poprosiła mnie po rosyjsku, żebym zrobił jej zdjęcie, ponieważ szła sama. Ja też coś odpowiedziałem, ale po polsku. Zdziwiła się, że jestem z Polski. Poznana kobieta o imieniu Jola, również zaczęła rozmawiać po polsku. Szybko złapaliśmy wspólny język i opowiadaliśmy o swoich przeżyciach. Uścisnęliśmy się nawzajem w trakcie rozmowy, ponieważ nikt z nas nawet nie myślał, że daleko od naszego kraju spotkamy rodaków. W trakcie podziwiania panoram, dodatkowo pokazałem zdjęcia ze szczytu Kazbek. Kobieta była zachwycona widokami ze szczytu. Cieszyła się również, że mogła zobaczyć mnóstwo kwitnących azalii i krów, które dosłownie zablokowały nam przejście na szlaku, ponieważ właśnie to miejsce upatrzyły sobie na pastwisko. Powiedziałem wówczas, że azalie są piękne, ale za przełęczą czekają całe polany pokryte mnóstwem kolorowych kwiatów, które wręcz wyciszają człowieka. Po dłuższej rozmowie pożegnaliśmy się, uścisnęliśmy się jeszcze raz i życzyliśmy sobie wspaniałych przeżyć. W wyznaczonym czasie dotarłem tylko do wysokości 2700 m – do drugiej tablicy edukacyjnej. Za chwilę rozpocząłem zejście i dołączyłem do żołnierzy, którzy już w komplecie siedzieli na polanie. Na zakończenie udanego wyjazdu żołnierze zrobili sesję z flagą Polski. Podskakiwaliśmy, próbując uchwycić moment, w którym byliśmy w powietrzu najwyżej. Zdjęcia wyszły bardzo ciekawie. Ciesząc się tak wspaniałymi widokami, rozpoczęliśmy zejście do wynajętego domu. Dla chętnych i zainteresowanych: idąc z centrum (tam, gdzie stoi mnóstwo taksówek) trzeba iść w stronę kantoru i za nim skręcić w uliczkę w lewo. Teraz trzeba iść do jej końca (do skrzyżowania) i skręcić w prawo. Za 5 metrów ponownie w lewo, idąc uliczką do góry. Pierwsza uliczka skręcająca w prawo od niej jest drogą do domku tej kobiety, u której wynajęliśmy pokoje. Wędrując uliczką, skręcamy do drugiego domostwa (czteroczęściowa, fioletowa, metalowa brama z ławką na zewnątrz). Trzecia część to drzwi wejściowe. Trzeba uchylić mechanizm otwierający drzwi i po prostu wejść na teren podwórka. Pokazać, że chcesz noclegi i sprawa będzie załatwiona od ręki. Piękne kwiaty na przełęczy Arsha Po powrocie do chaty zachwycaliśmy się niesamowitym widokiem na Kazbek. Kobieta miała naprawdę bardzo dobrze umiejscowiony dom, ponieważ widzieliśmy z niego bezpośrednio cały szczyt i drogę do Tsminda Sameba. Mogliśmy stąd zobaczyć 3km różnicy poziomów pomiędzy kościółkiem, a szczytem Kazbek. Również z tego miejsca widzieliśmy, ile tak naprawdę znaczy 3km wysokości. Tyle wystarczyło, by tu – na dole – panowało piękne lato, a tam – u góry – skrajna, mroźna zima. W ciągu jednego dnia widzieliśmy dwie przeciwstawne sobie pory roku. Żołnierze przygotowywali się do wyjazdu do Batumi nad morze. Mi tymczasem pozostał jeszcze jeden dzień. Zbyt mało, żeby ruszyć gdziekolwiek, do innych miast Gruzji. Postanowiłem, że ostatniej doby podejdę do 3000 m i sfotografuję słynne już kwieciste polany, które tak bardzo mnie zachwycały i o których tyle opowiedziałem spotkanej kobiecie na szlaku. Następnego dnia wstałem po godzinie pożegnałem się z chłopakami i wyruszyłem na szlak. Dlaczego tak wcześnie? Ponieważ w okolicach lodowca bardzo wcześnie powstają chmury konwekcyjne, a mi zależało na świetle słonecznym powyżej 3000 m co było możliwe tylko w godzinach porannych. W lesie spotkałem dwie młode dziewczyny, wracające z kościółka. Okazało się, że również były Polkami. Opowiedziałem im o pięknych kwiecistych polanach, do których właśnie szedłem. Żałowały, że nie miały już czasu, ponieważ spieszyły się do Tbilisi. Jako, że wędrowałem sam, utrzymywałem bardzo szybkie tempo. Cieszyłem się wręcz bezchmurnym niebem. Bardzo szybko zdobywałem kolejne metry wysokości. W drodze fotografowałem nie tylko piękne azalie, czy też ogrom barw innych kwiatów, ale również dziesiątki krów, które objadały się trawą przy ścieżce. Krowy przechodziły dosłownie na odległość jednego metra. Są przyzwyczajone do widoku człowieka i chodzą swoimi, wyznaczonym ścieżkami. Na przełęczy temperatura znacznie spadła, ale kiedy zaświeciło słońce, było bardzo przyjemnie. Co chwilę znikało za niewielkimi chmurami, które powstawały w okolicach lodowca. Za przełęczą znajdowały się przepiękne polany, o których wiele razy wspominałem. Właśnie tutaj rozbiłem namiot pierwszego dnia w drodze na Kazbek, ale wówczas nie widziałem tylu kwiatów. Na miejscu spędziłem ponad godzinę, zachwycając się ilością kwiatów i ich kolorami. Wykonałem dziesiątki zdjęć, które obowiązkowo miały trafić na obraz po przyjeździe do domu. Wędrówka pomiędzy krowami to pewien odcinek szlaku Po dłuższym zachwycie tutejszą okolicą rozpocząłem zejście do Stepantsminda. W drodze powrotnej również fotografowałem okolicę, ponieważ teraz widziałem to, co miałem za plecami. Do domu wróciłem po godzinie Resztę doby poświęciłem na przepakowania, gotowanie obiadu i odpoczynek. Kolejnego dnia miałem pojechać w stronę Elbrusa… Tak też zrobiłem. Po godzinie kolejnego dnia pojechałem marszrutką do Tbilisi. Kierowca żądał tylko 10 GEL za transport. Dziwiłem się, z jaką prędkością jeżdżą busy w Gruzji. Licznik cały czas wskazywał 130-150 km/h! Na drodze z ograniczeniem do 60km/h, kierowca z tak dużą prędkością wyprzedzał nawet radiowóz policyjny… Miałem wrażenie, że marszrutka pełna ludzi jest najszybszym pojazdem. Nic innego nie jeździło tak szybko… W drodze do Tbilisi zachwycałem się niezwykłymi widokami z Drogi Wojennej. Wiele z oglądanych gór zachęcało mnie, by wysiąść i wejść na ich szczyty. Tak bardzo chciałem tam być! Zieleń traw i wielkich polan wręcz powalała na kolana! Podobnych widoków nie oferują Tatry, ani nawet Alpy! Gruzja to zupełnie inny, piękny świat. Czy lepszy? Nie wiem – po prostu jest inaczej. W Tbilisi na dworcu w Didube spotkałem ekipę z Polski, którą mijaliśmy na morenach bocznych we mgle podczas powrotu. Wymieniliśmy nasze doświadczenia i opowiedzieliśmy o swoich przeżyciach. Dopiero po udałem się w stronę lotniska, ponieważ samolot powrotny miałem dopiero po godzinie rano kolejnego dnia… Z tego powodu opóźniałem wyjście. Na miejscu zjadłem najdłuższy kebab, jaki serwowano. Kosztował 9 GEL. Zdecydowanie wypełni żołądek każdego głodomora, a w smaku naprawdę był najwyższej klasy. Na lotnisko wynająłem taksówkę. Dowiedziałem się, że na dworcu nie zobaczę legalnych taksówek. Każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, kładą ją na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że mało brali i wiedzieli gdzie jadą. U kierowcy w bagażniku zauważyłem słynną lemoniadę gruzińską. Wyciągnął kubeczek i polał tego dobrego napoju, po czym pojechaliśmy na lotnisko. Na miejsce dotarliśmy szybko i bez żadnych problemów. Gruzję trudno było mi opuszczać... Teraz moje myśli zaprzątała Rosja – jakie mogą wystąpić problemy… PRAKTYCZNE INFORMACJE Bilet lotniczy: LOT – 1143zł w obie strony (w WizzAir bilety są tańsze, ale wymagają opłaty za bagaż rejestrowany, co jak się okazało, jest droższe i łączna kwota biletu wyniosła 1200zł). Dodatkowo tanie linie lotnicze stosują technikę overbooking – dlatego nie chciałem uniknąć rozczarowania na moim urlopie, bo kto wie, czy to właśnie na mnie nie trafi… Mało kto wie o procederze, a jednak jest zapisany w regulaminie każdych tanich linii lotniczych. Overbooking to sprzedawanie większej ilości biletów, niż jest miejsc w samolocie. W dniu wyjazdu może powstać ryzyko, że kogoś nie wpuszczą na pokład. Ja kupiłem opcję z LOT, dlatego wyjazd był pewny. Obecnie do Tbilisi latają Embraery 190, które są komfortowe i bardzo czyste. Zdecydowanie polecam. Taksówka z lotniska Tbilisi do Tbilisi Didube – dworzec marszrutek i TAXI – 30 GEL. Warto wziąć taksówkę, ponieważ do najbliższej marszrutki trzeba czekać 3 godziny. Nawet taksówkarze wyciągną najnowszy model smartfona, pokażą ci godzinę i wytłumaczą, że nie warto tyle czekać. Mają rację, bo chociaż marszrutka jest dopiero po godzinie to po prawej stronie na targowisku Didube stoi taksówkarz – rodowity mieszkaniec Stepantsmindy, który codziennie jeździ za 15-20 GEL do Kazbegi (Stepantsminda) i robi dodatkowo dwa przystanki: przy Annanuri – Zamek i Gudauri – "Koloseum". Naprawdę warto wydać te 15-20 GEL i pojechać taksówką do Stepantsmindy tak wcześnie, ponieważ konwekcja jeszcze nie działa o poranku i tylko wtedy nacieszysz się wspaniałymi widokami na kaukaskie góry przy pięknej pogodzie. Później szczyty spowijają gęste chmury. Na miejsce dotarłem o godzinie rano, co pozwoliło mi poświęcić dosłownie cały dzień na dojście w okolice bazy namiotowej Saberdze, położonej na wysokości 3000 m Kazbegi – od 2007 roku wioska nazywa się Stepantsminda i tą nazwą należy się posługiwać. Kierowcy marszrutek używają jeszcze nazwy Kazbegi, ponieważ stara nazwa lepiej się utrwaliła na świecie. Gaz – chociaż ta kwestia budzi największe obawy, to nie warto jechać na ulicę Mitskiewitcha w Tbilisi i szukać sklepu sportowego z gazem. Szkoda czasu. W Stepantsminda każda marszrutka ma w swoim bagażniku co najmniej pięć butli. Zapytaj kierowcę, a od razu przyniesie ci kartusz ze swojego pojazdu. Gdyby jakimś cudem skończył się gaz, to warto wyciągnąć kartkę z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? I pokazać ją losowemu taksówkarzowi. Oni też czują pieniądz i mają ukryte butle w swoich stodołach… Koszt: około 30-40 GEL za duży kartusz Coolemana. W Meteostacji podobnych kartuszy znalazłem jeszcze więcej… jednak zanim tam dojdziesz, z pewnością będziesz chciał zjeść coś ciepłego, ponieważ masz dwa dni drogi do schronu… Ludzie – są po prostu bardzo gościnni. Kwestie bezpieczeństwa nie powinny być nawet w ogóle poruszane. Każdy ci pomoże – nawet zapaśnicy o dwunastej w nocy wytrzasną dla ciebie butelkę wódki, gdy inni już dawno śpią… W miarę upływu lat, gdy turystyka będzie się bardziej rozwijać, chęć pomocy będzie stopniowo i powoli zanikać. To naturalne zjawisko w miejscowościach turystycznych. Transport – prawdziwe jest powiedzenie: „obojętnie do czego wsiądziesz, zawsze spotkasz Polaków” Meteostacja – temperatura w pokoju wahała się w granicach +4 - +5°C. Cena za nocleg – 30 GEL. Pokoje są w stanie surowym z 1939 roku. Obiekt ma po prostu swój klimat! Z pewnością poznasz mnóstwo ciekawych ludzi. Pojechałem sam, licząc, że kogoś znajdę i będę miał z kim pójść na szczyt. Wynajęcie przewodnika to koszt około 350-500 USD. Poznanie kompanów na atak szczytowy – bezcenne! Woda – wyruszając z Stepantsminda idź w kierunku kościółka – pomimo, że nie jest po drodze, to właśnie tam bije źródełko. Uzupełnij swoje zapasy wody, ponieważ następny potok mamy dopiero o kilka godzin drogi stąd – na wysokości około 3000 m - polana Saberdze. Potok i rwący nurt na wysokości 3000 m – idąc wydeptaną ścieżką przy potoku, zejdź z niej i podejdź około 10m w górę potoku. Przyglądaj się kamieniom – na pewno wypatrzysz tam swoją drogę przejścia na drugi brzeg. Od 2018 roku pojawia się drewniany mostek (tylko w sezonie). Szczeliny na lodowcu w drodze do Meteostacji – są bardzo widoczne. Idź za ludźmi, albo po prostu korzystaj z widocznych śladów. Szczeliny dobrze widać. Kieruj się tak, żeby przechodzić pomiędzy dwoma dużymi skupiskami rozpadlin. Tędy prowadzi jedyna, właściwa droga. Kieruj się na dwa stożki usypane z ziemi i kamieni, znajdujące się tuż za dwoma skupiskami szczelin. Pomiędzy nimi znajduje się przejście na morenę boczną, prowadzące na ścieżkę do Meteostacji. Morena boczna za potokiem z rwącym nurtem – w godzinach popołudniowych zwykle zalegają gęste mgły. Nie jest tam niebezpiecznie, ale łatwo pobłądzić. Droga jest długa i mało przyjemna dla oczu. Krajobraz jest bardzo surowy. Staraj się odszukiwać wydeptane fragmenty ścieżki i ciągle za nimi podążaj. Jeśli się zgubisz, a masz obawy - przeczekaj mgły. Rano ustąpią. Niebo – na 6 możliwych dni, 5 z nich pozwalało podziwiać pioruny międzychmurowe. Nie bój się tego zjawiska. Występuje prawie codziennie po dwunastej w nocy i trwa do – rano. Pioruny wędrują w dal od Kazbeku, po czym niebo robi się spokojne. Wspomniane zjawisko jest efektowne, ponieważ połowa nieba "strzela" piorunami, a druga połowa (nad Kazbek) jest całkowicie bezchmurna. Pomimo, że widzisz pioruny o w nocy, wyruszaj na atak szczytowy, ale tylko, wtedy, gdy druga część jest bezchmurna. Oczywiście w drodze rozsądku obserwuj, jak zmienia się sytuacja. W moim przypadku pioruny zawsze odchodziły w przeciwną stronę, po czym przed wschodem robiło się bezchmurnie. Jeśli słychać grzmoty – nie wybieraj się nigdzie. Podczas występowania piorunów międzychmurowych nie słychać żadnego grzmotu i to jest znak rozpoznawczy, że odchodzą w dal. Taksówkarze - tutaj każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, którą kładą na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że brali tanio i wiedzieli gdzie jadą. Prawdziwych taksówkarzy znalazłem tylko pod lotniskiem. Jedzenie – obowiązkowo kup więcej bochenków gruzińskiego chleba. Z łatwością wytrzymuje 7 dni na otwartym powietrzu bez żadnego przykrycia. Jest nadal miękki i świeży… Obowiązkowo kup 2l Lemoniadę z gruzińskimi napisami w zielonej butelce. Napijesz się naprawdę czegoś dobrego, a sama butelka przyda ci się do przenoszenia wody w dalszej części wyprawy. Jeśli lubisz alkohol, to zupełnie za darmo ktoś na pewno zaproponuje ci kieliszek czaczy. Gruzini częstują nią szczególnie Polaków. Trzeba pamiętać, by wziąć więcej jedzenia w razie przymusowego przeczekiwania w Meteostacji. Wizy, paszport i dokumenty – Polacy nie potrzebują żadnej wizy. Do Gruzji można wjechać tylko i wyłącznie na dowód osobisty! Wizę wymagają dopiero po 365 dniach pobytu. To cały ogrom czasu! Również nie ma żadnych obostrzeń, co do rzeczy wwożonych i wywożonych do i z kraju. Jedyne czego zabrania Unia Europejska, to przywożenie mięsa z poza terenów Unii. Choroby – w 2014 w Batumi panowała epidemia zapalenia opon mózgowych wśród dzieci. W późniejszych latach problem ustąpił. W reszcie kraju nie było sygnałów o innych groźnych chorobach. Pieniądze – staraj się wymienić je poza terenem lotniska. Na lotnisku są wywindowane kursy, przez co tracimy kilkaset złotych… Jeśli musisz wymienić walutę, to tylko tyle, żeby dojechać gdzieś dalej, lub coś zjeść. Atak szczytowy – masz dwie opcje, albo wyruszyć o w nocy, albo o – tak, jak przewodnicy gruzińscy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o w nocy, bo na plateau mamy wschód słońca i jest wtedy ciepło. Ja raczej trzymam się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach – rano (wymarsz o w nocy) ze względu na konwekcję i opływanie szczytu przez masy powietrza, co powoduje, że szczyt szybko pokrywają chmury. Wolę na plateau pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków… Trzeba pamiętać, że chmury bardzo szybko spowijają okolice szczytu już po godzinie Trudności – szczegółowo są opisane w relacji powyżej. Problemem może okazać się przejście powyżej 4000 m pod koniec lipca i w sierpniu, gdzie śnieg w znacznej mierze zaniknie. Odsłoni się kilka większych szczelin oraz w stercie różnej wielkości kamieni będzie trzeba szukać drogi przejścia. W omawianym okresie ten odcinek sprawia najwięcej problemów. Właśnie wtedy ekipy mówią o ścianie spadających kamieni, ponieważ niejednokrotnie szukając właściwej drogi podchodzą zbyt blisko. Meteostacja – prąd jest tu włączany po godzinie na około dwie godziny i później po pierwszej w nocy na przygotowanie ekip do wyjścia na atak szczytowy. Kuchnia znajduje się na drugim piętrze – tam przygotowuj wszystkie posiłki na gazie. Nocleg w pokoju z 1939 roku – 30 GEL. Kiedy wyjdziesz na zewnątrz, idź na lewo i trochę przed siebie. Na jednym z głazów zauważysz tablicę z 2012 roku poświęconą Lechowi Kaczyńskiemu. Jeśli chcesz Gruzinowi powiedzieć jak Ci się podobało w Gruzji powiedz mu ME SHEN MIQVARKHAR SAKARTWELO (tak jak jest napisane) – co znaczy KOCHAM GRUZJĘ. Z pewnością zjednasz serca niejednego Gruzina. Na sam dźwięk słowa SAKARTWELO stajesz się ich wielkim przyjacielem. To w ich języku znaczy: GRUZJA. POZOSTAŁE ZDJĘCIA Czytaj również: Elbrus - Relacja, Mont Blanc - Relacja, Dufourspitze - Relacja
Powiem krótko. Uwielbiam Tatry Bielskie (Belianske Tatry). Uważam je za szczególnie urokliwe, sielskie i w ogóle och i ach. Leżą całkowicie po słowackiej stronie Tatr, choć niegdyś, tylko przez 300 lat, należały do Polski. Tak jak pobliskie miasteczko Biała Spiska, od którego pasmo odziedziczyło nazwę. Tatry Bielskie stanowią wyodrębnione pasmo. Sąsiadują z Tatrami Wysokimi, lecz wapienne wzgórza, o dolomitowym charakterze wyraźnie odznaczają się od efektownych granitowych turni. Ale to wcale nie oznacza, że ustępują urodą tatrzańskim kolosom. Wręcz przeciwnie – tworzą niezwykle malowniczy krajobraz. Walery Eljasz bardzo trafnie wyraził to, co rejestrują oczy: Sąsiedztwo najwyższych szczytów tatrzańskich około Łomnicy daje pyszny widok, tchnący dzikością w przeciwstawieniu do zielonych trawiastych zboczy Tatr Bielskich. Cała grupa nie jest zbyt wysoka, zaledwie 5 szczytów przekracza wysokość 2000 m, a najwyższym jest Hawrań, liczący 2152 m. Niestety obecnie żaden z nich nie jest dostępny szlakiem turystycznym, bowiem większość znakowanych ścieżek zostało zamkniętych w latach 1978 -1980 roku. Oficjalnie z powodu ochrony przyrody, jednak decyzja o wyłączeniu Bielskich z ruchu turystycznego miała podłoże polityczne. Po prostu w Jaworzynie, położonej u stóp pasma, funkcjonował rządowy ośrodek wypoczynkowy, a dygnitarze korzystający z jego uroków żądali spokoju i dyskrecji. Nie chciano, aby ktoś przypadkowy pałętał się po okolicy, toteż zamknięto wszystkie szlaki w okolicy. Proste? Mieszkańcy regionu wystarali się o przywrócenie trasy na Szeroką Przełęcz Bielską dopiero w 1993 roku. Usilnie starają się o rekonstrukcję szlaku na Płaczliwą Skałę oraz odcinka szlaku grzbietowego we wschodniej części pasma. Trzymam kciuki za te działania, w końcu śpiewka o ochronie przyrody to kpina, zwłaszcza że Bielskie pełne są myśliwskich ambon… Obecnie jedynym szlakiem prowadzącym w poprzek Tatr Bielskich jest ten, który opiszę poniżej. Mimo iż nie porywamy się na żaden szczyt, to i tak trzeba włożyć sporo wysiłku w pokonanie trasy (mocne podejście na Szeroką Przełęcz się kłania). W nagrodę otrzymamy wspaniałe panoramy no i względny spokój. Ruch w tym zakątku Tatr jest znacznie mniejszy niż w Tatrach Wysokich! Trzeba jeszcze koniecznie wspomnieć, że Tatry Bielskie upodobały sobie kozice. Można spotkać ich tu całe kierdle wraz z młodymi. Na Szerokie Przełęczy Bielskiej TRASA: ŹDZIAR STREDNICA – PTASIOWA RÓWIEŃKA – SZEROKA PRZEŁĘCZ BIELSKA – SZALONY PRZECHÓD – PRZEŁĘCZ POD KOPĄ – DOLINA ZADNICH KOPERSZADÓW – POLANA GAŁAJDOWA – TATRZAŃSKA JAWORZYNA CZAS: 6 h – to średni czas przejścia bez odpoczynków TRUDNOŚCI: Szlak jest łatwy, brak tu trudności technicznych. Natomiast trzeba zachować czujność podczas podejścia na Szeroką Przełęcz – odcinek ten bywa śliski i błotnisty, zwłaszcza po opadach. PRZEWYŻSZENIE: 994 m RELACJE: Szlak ławkami usiany, Płaczliwa Skała *** ŹDZIAR STREDNICA – PTASIOWA RÓWIEŃKA szlak zielony 30 min Wycieczkę możemy rozpocząć w centrum Ździaru, idąc przez Mąkową Dolinę (Monkova Dolina) lub w Ździarze Strednica, na rozległej polanie, gdzie ulokował się ośrodek narciarski. Zdecydowanie wolę drugą opcję, bowiem Strednica latem jest pusta, parking darmowy, a ten krajobraz na Tatry Bielskie… Palce lizać! No więc zaczynamy w Strednicy, skąd zielone znaki prowadzą do Ptasiowej Rówieńki (940 m). Znajduje się tu wiata i budka, gdzie Słowacy kasują za wejście na ścieżkę edukacyjną. Wytyczono ją ze względu na wyjątkowe walory przyrodnicze, a wiedzie ona przez Szeroką Przełęcz na Przełęcz pod Kopą. To jedyne miejsce w całych słowackich Tatrach, gdzie pobiera się opłaty. Ponoć wołają 1 euro, ale nigdy nie miałam okazji sprawdzić, gdyż zawsze buda była zamknięta, kiedy tam byłam – zazwyczaj wcześnie rano. Ździar Strednica. Szlak prowadzi lewym skrajem polany, w dół doliny. Dolina do Regli Fragment szlaku PTASIOWA RÓWIEŃKA – SZEROKA PRZEŁĘCZ BIELSKA szlak czerwony 2 h 30 min Szlak wkracza w wąską Dolinę do Regli, której wylot obramiają Regiel Mały i Bednarski, a my zapuszczamy się w prawdziwą dzicz i mam tu na myśli dzicz botaniczną. Wszystko porośnięte jest czym się da, nawet strumień skrywa się w łanach łopianów i mimo że szlak wiedzie wzdłuż Reglanego Potoku, to wodę widać z rzadka. Ponad godzinny marsz (licząc od Strednicy) doprowadza na Polanę pod Głośną Skałą (Pod Hlásnou skalou, 1050 – 1100 m). Wysokich gór niestety nie widać, ale dolomitowe skałki Łasztowicy i Głośnej Skały urozmaicają otoczenie. Właśnie na tej polanie rozpoczyna się najmozolniejszy odcinek szlaku. Przygotujcie się psychicznie na żmudne pokonanie 800 metrów przewyższenia. Ścieżka nie jest trudna, ale częściowo prowadzi po skałach. W dwóch miejscach zamontowano nawet łańcuchy, lecz te przydadzą się raczej przy oblodzeniach lub w trakcie deszczu. Oczywiście mimo braku technicznych trudności trzeba uważać, bowiem cały ten fyrtel jest błotnisty, więc po opadach robi się tam paskudnie ślisko. Widoki nie są zbyt rozległe. Z przodu ogranicza je grzbiet, na który tak wytrwale się wdrapujemy, z tyłu oglądamy Rów Zdziarski i wzgórze Magury Spiskiej. Polana pod Głośną Skałą Łasztowica Szlak oznakowany jest na czerwono, natomiast ścieżka edukacyjna na zielono. Oba znaki funkcjonują równolegle. Jest i łańcuch, przy suchej skale zbędny Skałki są nieco bardziej strome, aniżeli na zdjęciach. Po opadach będą upierdliwe. A za plecami Dolina do Regli. W tle Magura Spiska. Ponoć warto zawitać w Szerokiej Dolinie wiosną, kiedy liczne zielsko kwitnie i wydziela mnóstwo cypek to niepozorna z tej strony Płaczliwa Skała. Cel już blisko, przynajmniej na zdjęciu 😉 Szeroka Dolina. W dole Ździar, nad nim wał Spiskiej Magury. W tle Gorce i Pieniny. Ostatnie metry podejścia na przełęcz Na wysokości ok. 1600 metrów przekraczamy progi Doliny Szerokiej, stanowiącej tak naprawdę spadzisty kocioł polodowcowy, wciśnięty pomiędzy Szalony Wierch (po lewej) a Płaczliwą Skałę (po prawej). Ścieżka jakby łagodnieje, Szeroką Przełęcz (Široké sedlo) widać już na horyzoncie, więc wydobywamy z dna ostatnie rezerwy energii, by w końcu stanąć na wysokości 1826 metrów. Nagle otwiera się wspaniała panorama na Tatry, która wynagradza forsowną wędrówkę. Szeroka Przełęcz dzieli Tatry Bielskie na wschodnie i zachodnie. Na prawo od niej (część zachodnia) grzbiet jest wyższy, a szczyty wybitniejsze. Płaczliwa Skała, Hawrań, Nowy Wierch i Murań są dobrze widoczne z polskich Tatr. Natomiast na lewo od przełęczy grzbiet Bielskich jest wyrównany, tworzy trawiasty, łagodniejszy wał. Być może wkrótce przywrócą tam stary trakt. Szeroka Przełęcz Bielska i Płaczliwa Skała Szalony Wierch Panorama z okolic Szerokiej Przełęczy Zbliżenie na Jagnięcy i grupę Łomnicy Zbliżenie na Wysoką i Rysy A z drugiej strony ładnie widać pienińskie Trzy Korony 🙂 SZEROKA PRZEŁĘCZ BIELSKA – SZALONY PRZECHÓD – PRZEŁĘCZ POD KOPĄ szlak zielony 40 min Z Szerokiej Przełęczy kierujemy się w lewo, trawersując zbocze Szalonego Wierchu, nazwanego tak ze względu na uciążliwe i trudne podejście od strony północnej. Po pokonaniu około 100 metrów przewyższenia osiągamy najwyższy punkt naszej wycieczki, tj. Szalony Przechód (1934 m), Głupią Przehybę, a według Słowaków jeszcze inaczej – Vyšné Kopské sedlo. Warto dorzucić jeszcze 11 metrów wdrapując się na kulminację ponad Przechodem, zwaną Szaloną Kazalnicą – widok będzie pełniejszy. Perć na Szalony Przechód Po drodze otwiera się widok na Dolinę Zadnich Koperszadów Tatry Bielskie z Szalonego Przechodu Zbliżenie na Hawrań i Płaczliwą Skałę Przed nami Jagnięcy i Koperszadzka Grań Piękna północno-zachodnia grań Łomnicy z Durnym Szczytem Dolina Przednich Koperszadów i górujące nad nią Jatki (wschodnia część Tatr Bielskich) Aby zaliczyć następny punkt trasy, czyli Przełęcz pod Kopą (Kopské sedlo, 1750 m) musimy zejść grzbietem łączącym Tatry Bielskie (Szalony Wierch) z Wysokimi (Jagnięcy Szczyt). Szlak obniża się dość zdecydowanie, jednakże bez trudności. Łagodne siodło Przełęczy pod Kopą stanowi granicę pomiędzy Tatrami Wysokimi a Bielskimi, to doskonały punkt do porównania rzeźby terenu po obu stronach przełęczy. Nazwa pochodzi od wapiennej Kopy Bielskiej ulokowanej po sąsiedzku. Na przełęczy pod Kopą kończy się ścieżka edukacyjna, jednakże w zamian znajduje się węzeł szlaków, dający kilka opcji do dalszej wędrówki. Możemy skierować się w stronę Białego Stawu, a następnie: podnóżem wschodniej części Tatr Bielskich dotrzeć do schroniska Plesnivec (pod Szarotką), skąd można zejść do Tatrzańskiej Kotliny (szlak zielony) Doliną Kieżmarską (szlak niebieski) zejść do Drogi Wolności w miejscowości Tatrzańskie Matlary do Zielonego Stawu Kieżmarskiego, by kontynuować wędrówkę czerwonym szlakiem przez Rakuski Przechód do Tatrzańskiej Łomnicy lub dalej do Starego Smokowca do Zielonego Stawu Kieżmarskiego, by zejść Doliną Kieżmarską (szlak żółty) do Białej Wody przy Drodze Wolności. Przejrzyj również te opisy tras. Znajdują się po sąsiedzku, a niektóre odcinki pokrywają się z wyszczególnionymi powyżej opcjami: ZIELONY STAW KIEŻMARSKI I SCHRONISKO PLESNIVEC JAGNIĘCY SZCZYT Ja zaproponuję jeszcze inną opcję, a mianowicie malowniczy szlak przed Dolinę Zadnich Koperszadów, biegnący u stóp najwyższych szczytów Tatr Bielskich. W ten sposób zamkniemy pętlę wokół najbardziej malowniczej części tegoż pasma. Przełęcz pod Kopą – granicą pomiędzy Tatrami Bielskimi a Wysokimi Węzeł szlaków na Przełęczy pod Kopą. W tle grań Orlej Perci i Wołoszyna. PRZEŁĘCZ POD KOPĄ – DOLINA ZADNICH KOPERSZADÓW – POLANA GAŁAJDOWA – JAWORZYNA SPISKA szlak niebieski 2 h 15 min Zejście do Zadnich Koperszadów (Zadné Med’odoly) to czysta przyjemność, bowiem niebieski szlak łagodnie schodzi w głąb doliny, trawersując południowe stoki Płaczliwej Skały. Ścieżka jest wygodna, pozwala skupić się na wyjątkowo uroczym otoczeniu. Warto zwrócić uwagę na zbocza Tatr Bielskich, które w specyficzny sposób przecięte są dwoma rzędami skałek W niższych częściach doliny wypasano niegdyś stada wołów i owiec z Białej Spiskiej. Dziś już niestety nie zobaczymy „łowiecek” ze zbyrkującymi dzwoneczkami, a szkoda, pasowałyby jak ulał do sielskiego otoczenia. Zarastające polany stanowią naprawdę przyjemny punkt widokowy. W dawnych czasach stał tu również domek myśliwski, gajówki oraz płot, gdyż w okolicy znajdowała się granica rezerwatu Hohenlohego. No ale zwierzyniec księcia to temat na osobny wpis. Ścieżka schodząca do Doliny Zadnich Koperszadów Tablice upamiętniają walki toczone tu pomiędzy pasterzami z Białej Spiskiej a poddanymi zarządców Państwa Niedzickiego Polany w Zadnich Koperszadach powoli zarastają, jednak nadal stanowią fenomenalne miejscówki widokowe Niebawem mijamy miejsce o interesującej nazwie: Skoruszowy Burdel. Jeszcze lepiej brzmi leśniczówka TANAP: Chata na Burdeli. 😀 Niestety, muszę sprowadzić was na ziemię i wyjaśnić, iż burdel jest prawdopodobnie pochodzenia wołoskiego i oznacza zagrodę dla owiec. Następnie szlak wiedzie wzdłuż potoku, po drodze przeciskając przez skalne wrota, tj. Koperszadzką Bramę. Po dłuższym marszu lasem, kiedy już zaczynamy psioczyć na monotonię, docieramy do bardzo fajnego miejsca, z którego roztacza się ciekawa sceneria na Tatry Wysokie. Mowa o Gałajdowej Polanie, zwanej też Polaną pod Muraniem (1100 – 1120 m). Funkcjonuje tu zaaranżowana przez TANAP ekspozycja geologiczna przybliżająca budowę Tatr. Tuż za Polaną przekraczamy Jaworowy Potok i szeroką drogą, niestety od niedawna wyasfaltowaną, maszerujemy do Tatrzańskiej Jaworzyny, gdzie kończy się nasza pętla wokół zachodniej części Tatr Bielskich. Tam warto uwiecznić drewniany kościółek z Doliną Jaworową w tle. Mój misio!Skoruszowy Burdel Szeroka Jaworzyńska… Marzenie! Koperszadzka Brama Polana pod Muraniem z Muraniem 🙂 Polana pod Muraniem, inaczej Gałajdowa Piękny Lodowy Tatrzańska Jaworzyna PRAKTYCZNE RADY: Z Zakopanego do Ździaru (kurs na Poprad) kursują autobusy przewoźnika Strama. W linku znajdziecie aktualny rozkład jazdy oraz cennik. Dopowiem, że można płacić w złotówkach i euro. Atakując Szeroką Przełęcz warto wysiąść na przystanku Ździar Strednica – jest stąd bliżej do Ptasiowej Rówieńki niż z centrum Ździaru. Szlak na odcinku Ptasiowa Rówieńka – Przełęcz pod Kopą funkcjonuje jako ścieżka edukacyjna. W sezonie pobierana jest opłata za wstęp w wysokości 1 euro – tu posiłkuję się wiedzą internetową, bo ja jeszcze nigdy nie trafiłam na kasjera. Rano kasa jest zazwyczaj zamknięta. Po intensywnych opadach radzę unikać podejścia czerwonym szlakiem ze Ździaru na Szeroką Przełęcz, bo na stówę, zrobi się błotko, będzie zatem ślisko, stromo i nieprzyjemnie. Przepaści tam nie ma, ale łatwo będzie można obić pupcię, a nawet złamać nóżkę. Zaleca się pokonanie szlaku w opisanym kierunku. Szlak kończymy w Jaworzynie Spiskiej – do Łysej Polany i dalej do Zakopanego kursuje wspomniana już Strama. Możemy też podejść z buta do Łysej Polany i tam złapać busa do Zakopanego czy Bukowiny Tatrzańskiej. Marsz zajmie nam około 40 min, ale pamiętajcie, by na ostrych zakrętach schodzić na pobocze – kierowcy potrafią pruć niemiłosiernie. Akcje ratownicze w górach Słowacji prowadzone są odpłatnie, dlatego warto się ubezpieczyć. Numer alarmowy do HZS: 18 300. Górskie pozdro, Madzia / Wieczna Tułaczka *** Tu też jest fajnie: Facebook Instagram
górski szlak w poprzek zbocza